Śladami Dziadka Jana Skalskiego

Śladami Dziadka Skalskiego

UKRAINA 1Sierpnia 2019, CZWARTEK

Godzina tutejsza 0.39, u nas jeszcze przed północą.



Tegoroczna wycieczka śladami dziadka Skalskiego, bo trzeba rozwiązać parę zagadek. Remont kolejnego pokoju w Rudniku zaliczony, posprzątane, a tu nagle telefon od Jędrka – Babcia Izia na dźwięk telefonu dostaje przyśpieszenia jak rakieta na Księżyc. Diabli wiedzą dlaczego, jakby od tego miało zależeć życie….i tu się okazało, że zależy. Pokonała susem schodki i myśląc, że jest młodą łanią wy….waliła się na progu i jak kłoda padła na werandową posadzkę. Ja zamarłam godząc się z sieroctwem, ale Babcia nadal żyła oznajmiając, że złamała rękę. Chwała Bogu lewa nie prawa, nie biodro, nie noga – no cóż, trzeba szukać pozytywów. Kraków dzięki interwencji Marysi, mojej cudownej synowej lekarki, czekał na Babcię, jak na Królową angielską. Babcia nastawiona, zagipsowana, podniesiona na duchu nadaje się do użytku. Czyli możemy jechać, bo już się bałam, że w tym roku wyjazdy nie chcą się zdarzyć. Tak więc z prawie mokrym gipsem wyruszyliśmy rano z Krakowa przez Rudnik ku granicom bezkresnej Ukrainy, a i Europy.



Oj, jak szybko się odzwyczailiśmy od upokorzenia na granicach, kolejek, zaglądania do bagażnika, świdrowania twarzy, czy to oby na pewno ta kompatybilna ze zdjęciem paszportowym. A kto by chciał się przemycić na tamtą stronę!!!!  Wreszcie dostąpiliśmy łaski wjazdu na te tereny. A żeby można było łatwiej podziwiać krajobrazy, drogi są chyba specjalnie z dziurami, bo inaczej, myk, myk za oknem i nic turysta by nie doznał. Ale dopiero na bruku lwowskim doznaliśmy prawdziwego wstrząsu mózgu i opadu narządów wewnętrznych. Do tej pory nie jestem pewna, czy nie zgubiliśmy w samochodzie silnika. Szczęśliwie mamy apartament tuż przy Rynku – wąski i długi jak tramwaj, skromniutki, ale czyściutki. Nawet można się pokusić o stwierdzenie, że…rustykalny.



Trzeba tylko przemknąć przez klatkę schodową z lat u nas słusznie minionych i elewacji odnawianych jeszcze za czasów Jana Kazimierza. Ulica Starojewrejska wygląda jak na naszym Kazimierzu, kawiarnie, piwiarnie, tłumy, ciepła noc jak w Lizbonie. Jest jedna różnica – zastanawiałam się, jak będziemy spać, skoro okna na deptak i zabawę. Otóż okazuje się, że tylko do 23-ej. Potem wszyscy do domów. Da się? Da. A u nas te dzikie hordy do rana. I co my wiemy o cywilizacji. Dzisiaj tylko piwko na tętniącym Rynku. Nagle, gdzieś lekko przytłumione „Madonny” Zygmunta Koniecznego, Ewa Demarczyk, jako podkład muzyczny polskości widocznej w architekturze. Dobranoc.

2 sierpnia, piątek

Chyba odespaliśmy ostatnie stresy. Na śniadanie Jędruś zrobił pyszną jajecznicę, ja kanapki, a na kawkę wybraliśmy się na miasto. Zaczęliśmy od pomnika Adama Mickiewicza, autorstwa Antoniego Popiela. Obok hotelu Gorge. Potem zaciągnęłam ich na ulicę Kopernika 1, gdzie przed wojną był jeden z najpiękniejszych pasaży handlowych w Europie – Pasaż Mikolascha. W zimie ogrzewany. Cud secesji od 1900 –ego roku. Tu były sklepy, dwa kina, biuro "Universal Pictures Corporation", przedstawicielstwo Citroena, Apteka pod Złotą Gwiazdą, gdzie Ignacy Łukasiewicz z Janem Zechem skonstruowali pierwszą lampę naftową. No i oczywiście słynne atelier fotograficzne „Adela”, gdzie Fotografował się Dziadek Skalski – fotokopia wisi u mnie w salonie.



10 lat temu, jak byłam pierwszy raz zastałam to miejsce zabite dechami, zawalone śmieciami, dogorywającą kamienicę. Ależ się zdziwiłam, że w tym miejscu powstała ekskluzywna kawiarnia, najlepsza we Lwowie, tzw. Kawiarnia Mikolascha, odtworzone meble i wyposażenie apteki. Przy wejściu ogromny medalion z portretem Franciszka Józefa,



w drewnianych oszklonych witrynach smakowicie wyglądające pieczywo, sery, wędliny, smakowite „cukry”
.



Siedliśmy przy stoliku i zamówiliśmy ciastka o obiecujących nazwach La Perla, Lady Lime i La Rouge. Nie były to czcze obiecanki – wyśmienite połączenia smakowe, a i doznania estetyczne.



Koniecznie trzeba tu być. Zajrzeliśmy na podwórko, a tam wygryzione strzępy tego cudu Europy. Tony śmieci i cegły porosłe samosiejkami.



Ale jest nadzieja, prywatny inwestor chce to odbudować, wynajął najlepszą w mieście pracownię architektoniczną, liczą na 2030 rok.

Poszliśmy leniwie dalej w Kopernika, po drodze odbudowany  Pałac Potockich, Narodowa Galeria Sztuki, a dalej resztki budynku przy bramie wjazdowej, jedyna pozostałość po Pałacu Sapiehów – było nie było pradziadkach Jędrusia. Tam, gdzie kiedyś pałac, na lekkim wzniesieniu za kilkunastoma drzewami niegdyś parkowymi ogromne bloki. W tych niegdyś pięknych resztkach teraz Towarzystwo Ochrony Zabytków Ukrainy, w tym wypadku kpina i nadużycie, bo wygląda to jak po bombardowaniu. Bogata brama i ogrodzenie już dawno rdza zeżarła.



Może dlatego, że oni mają ochraniać zabytki Ukrainy, a nie Polski. W Pałacu Wodzickich wystawa „Anioły” od Średniowiecza do teraz – rzeźba, malarstwo, bibeloty. Sichulski, Malczewski, Rembrant, Durer. Zadumałam się przed ogromnym tryptykiem z 1912 roku Michała Żuka – połączenie Wyspiańskiego z Mehofferem. Okazuje się, że po studiach w Moskwie studiował w 1902 roku w Krakowie właśnie u Wyspiańskiego i Mehoffera – no to chyba plagiat. W czasach bez internetu trudno było namierzyć.



Obiad w jadłodajni u Pani Stefy – polecam, pyszne i stosunkowo tanio, pielmieni genialne!!!!!

Teraz kolejny punkt na trasie Dziadka Skalskiego – cukiernia Zalewskiego przy Akademickiej 22 – teraz Szewczenki. Tu pracował. Część secesyjnych wnętrz się zachowała, witryna okienna ścięta u góry i zasłonięta napisem o kuchni ukraińskiej. Jadłodajnia w tym miejscu to obraza dla kunsztu cukierniczego.


Najlepiej opisał to Stanisław Lem, który przecież też ze Lwowa.
„W owym czasie z osobliwości i monumentów Lwowa uwagę moją przykuwała cukiernia Zalewskiego przy ulicy Akademickiej. Miałem widać dobry gust, ponieważ od tego czasu nie widziałem doprawdy nigdzie wystaw cukierniczych urządzanych z takim rozmachem.” Jerzy Janicki tak pisze: „Zalewski to nie tylko firma cukiernicza, której wyroby co dnia samolotem fruwały do Warszawy i Paryża. Był to cały rytuał obyczajowy: niedzielne spotkania po „dwunastówce” w Katedrze, klub dyskusyjny, gdzie przy kawie rozprawiali Mościcki, Bartel, Makuszyński, Badeni i Zbierzchowski, tradycyjne miejsce, gdzie studenci ubiegali się o podpis w indeksie u Oswalda Balcera, Gerstmana, czy Askanazego, to coroczne bożonarodzeniowe wystawy, na których kompozycje z marcepanów i czekolady projektował Batowski i Sichulski…."Dziwnie się teraz czuję, jakbym była u siebie. Może przepływa przeze mnie energia Dziadka, którego byłam ulubienicą. ( A to poprawka od Pawła Zalewskiego : "Oczywiście Akademicka 10, a nie 22, ta którą Pani opisuje. A Janickiego ponosiła fantazja. Pewnie po lekturze mojej książki wie już Pani, że nie latały wyroby do Paryża i że Sichulski oraz Batowski co innego dlań projektowali i malowali, nie wystawy i nie wnętrze na Akademickej 10. Janicki zmyślał do tego stopnia, że mój Tato oraz stryj Ludwik oraz kuzyn Ojca Tadeusz Mroczek, wielokrotnie listownie prostowali banialuki, jakie J wypisywał. O czym piszę w drugim tomie Albumu Zalewskich. Janicki był lepszy w fikcji, seriale radiowe i tv, niż w dokumencie.")

Włócząc się w stronę domu zahaczyliśmy o bazar, na którym wycieraczki do butów z wizerunkiem Putina i papier toaletowy z tymże. Nie mogłam sobie odmówić. Babcia Izia przed chwilą szukała zapasowego papieru w łazience mówiąc „Putina nie chciałabym zacząć”. Kawa w Grand Cafe w Ratuszu i do domu. A mnie jeszcze pognało. Znalazłam Halę Targową, a obok tuż przy pomniku dumnego króla Danyły na Placu Halickim, z ogromną starą bramą w umarłym ogrodzie złamany historii komunizmu kolejny pałac, już nawet nikt nie pamięta jego dzieciństwa. Szkoda gadać, boli.



Obok tego wraku rodzinnych polskich pałaców kamienica Bałabanowska, ponura, ogromna, narożna, jak tiurma dopełnia smutnego obrazu. Po drugiej stronie ulicy w gmachu lwowskiego radia z 1912 roku, oczywiście z lwami nad wejściem, niesamowite wnętrze kawiarni z ogromną kolekcją aparatów fotograficznych, setki ich na ścianach, przybite w gablotach jak martwe motyle patrzą pustym okiem niczego już nie zapisując w pamięci.



Polubiłam to miasto. I niech ludzie nie powielają stereotypów, że dzicz, sicz i brak cywilizacji. Przypomina życie Lizbony, Barcelony, włoskich miast, ludzie mają dwie nogi i ręce i głowę, jak wszyscy, i chcą mieć fajne życie, jak wszyscy. A to, że nie ma pieniędzy na drogi, na których można połamać nogi to już insza inszość.

3 sierpnia, sobota – chyba

I znowu w „mniasto”, jak mawiał Dziadek. Dzisiaj w nogach poczułam ogrom tego miasta. Co dopiero ma powiedzieć Mamusia z gipsem? Ale jaka twarda cholera!!!! Zaliczyliśmy najstarsza aptekę we Lwowie z 1772 roku, niegdyś pod Węgierską Koroną. Kościół Bernardynów św. Andrzeja, gdzie ostatnie lata spełnił św. Jan z Dukli. Polska historia na każdym kroku, ot, zawieja dziejowa. Czasami serce ściska, że gdyby to nadal było po naszej stronie może byłoby w lepszym stanie. Dzisiaj znowu obok kamienicy Bałabanowskiej, zajmuje cały kwartał, ma 500 metrów długości, miły pan portier pozwolił wejść do środka – na ogromnym podworcu zabudowania ogromnego więzienia, w którym rok spędził Iwan Franko, poeta, który od zawsze utrzymywał stosunki z polskimi przedstawicielami kultury – Orzeszkową, Kasprowiczem. Na oko to tak duże, jak np. 10 liceów Sobieskiego w Krakowie. To był budynek administracji całej Galicji.

Kawa, kawa!!!! Dzisiaj parzona w tygielkach na gorącym rozdrobnionym żwirze w kawiarni Wirmanka przy ulicy Wirmeńskiej. Aromatycznie, klimatycznie, smacznie, niedrogo.



Nic nie wiedzą ci, którzy boją się tu przyjechać – stereotypy. Przypomniały mi się opinie o nas Polakach sprzed wielu lat, i o białych niedźwiedziach na ulicach. Trzeba podróżować, żeby mieć własne opinie, otworzyć się na innych, tak się zaczyna lubić i rozumieć świat, po to, by nie stawiać się ponad drugimi, żeby zabić w sobie pychę, bo naprawdę wielu jest od nas lepszych. A tutaj lidzie mili, pomocni, uśmiechnięci.

Trzeba zajrzeć do Opery, co prawda sezon wakacyjny, ale wnętrza na swoim miejscu. Teatr nie Wielki, ale Ogromny!!! Z kurtyną Siemiradzkiego. To dopiero Europa! Nasz Słowak to taki peryferyjny, ładniutki, malutki, i przy tym to „kresowy”. Marzeniem każdego przedwojennego aktora było dostać się do teatru we Lwowie, to była metropolia. Obok Opery Teatr Skarbkowski, wtedy na ponad 1000 miejsc, czym sobie zapewnił poczesne miejsce wśród teatrów Europy.

Zostało nam na dzisiaj Kasyno Szlacheckie, kolejne miejsce Dziadka Jana. Obok Uniwersytetu Lwowskiego, kuźni inteligencji przedwojennej Polski. Dwa gigantyczne Atlasy dźwigają balkon nad reprezentacyjną bramą.



W środku piękno nie do opisania. Bogactwo architektury i wnętrza wspanialsze niż w Monte Carlo. Teraz ogołocone z jakichkolwiek mebli czy dywanów, tylko paskudne chodniki. Schody takie, że można spokojnie nakręcić „Lamparta”.



Drewniane mozaiki na podłogach, lustra, kominki, kryształy. Dziadek opowiadał, że ze „szlagonami tu grał, i że przegrał finanse na parę domów”. Cóż, wolny ptak, młody był, szalał, ożenił się dopiero w wieku chrystusowym, jak mawiał – 33 lata.

Im dłużej tu jestem, mam nieodparte wrażenie, że przenikają się tu dwa światy, jeden szalony, współczesny, europejski z drugim – skansenem, zostawionym na potrzeby turystów. Z bawiącej się gwarnej oświetlonej ulicy, stolików kawiarnianych wchodzimy do bramy 11 na ulicy Starojewrejskiej  - smród moczu, stare skrzynki elektryczne ze zwisającymi kablami, zniszczone brudne posadzki, drewniane rozpadające się schody, różne gatunki i wzory drzwi, inna epoka. Przypomniał mi się Kraków 50 lat temu, kiedy przyjechałam na studia. Wspaniale opisany w książce Adama Zagajewskiego. Tę książkę przyniósł nam na zajęcia z prozy Jerzy Radziwiłowicz, zresztą przyprowadził też autora.

Szaro smętnie, ciemno, jak w Harrym Potterze – nigdy nie wiem, w jaką epokę przeniosą cię kolejne tajemne drzwi, i jakie dziwne bestie staną na twojej drodze. Dzisiaj był szczur i karaluch, mogły być podstawione, żeby bardziej podkręcić turystów. Tutaj jakoś się to wybacza.

4 sierpnia, niedziela

Dzień święty święcić…i odpoczywając w modlitwie. Oczywiście nie dotyczy to mnie, niewolnicy pisarstwa. Ubrałyśmy się kościołowo, włosy Mamusi wymyłam i do katedry śluby składać jak Jan Kazimierz. Wnętrze wspaniale odnowione rozjaśnione staraniem Rządu RP, Ministerstwa Kultury, Funduszy Ochrony Zabytków za granicą, bo inaczej toby chyba się zawaliło. Ksiądz ze swojej strony powiedział, że za datki wiernych stać ich chociaż na rusztowania. My zapominamy, ale mieszkańcy Ukrainy nie, że są w stanie wojny i modlą się o pokój i za dusze poległych.



Jędruś poszedł biegać, to my na kawę i sernik z brzoskwiniami do Świata Kawy na Placu Teatralnym przeczekać deszcz. Nagle otworzyły się drzwi zamknięte na amen od paru dni do Kaplicy Boimów. Rzucając wszystko, ciągnąc Matkę tak, że złamałaby sobie drugą rękę dopadłyśmy dużej kobiety, która wychyliła się ze środka, jak ze swojej chałupy, i za 30 hrywien od osoby dostąpiłyśmy wejścia do tej malutkiej przestrzeni -17 m. której ozdoby wystarczyłyby na pół Wawelu.

Ta cóż, ta na Cmentarz Łyczakowski! Tramwajem nr. 7. Poszłam do kiosku po bilety. Starsza Pani na pewno zna rosyjski – poprosiłam o bilety, a ta mi na to prawie po polsku – proszę Pani, w każdym języku, tylko nie po rosyjsku. Przeprosiłam, zrobiło mi się głupio no tak, w języku wroga?

W życiu nie widzieliśmy tak zniszczonego tramwaju. Wszystkie tu takie, oblazłe, zardzewiałe, rozpadające się, z ręcznymi kasownikami. U nas podobne były 40 lat temu – wajchą do siebie.



Czy można mówić o cmentarzu, że jest piękny? Tyle historii pogrzebanej, pozarastanej zielenią, która wchłania groby, o które nikt z nią walczyć nie będzie. Nawet gdyby ktoś chciał, to już się nie zorientuje, czy to aby jego, bo ci, co tu nastali, nawet zmarłych zabili wyłupiając im młotkiem wizerunki, herby, nazwiska. Ale i tak jedną nację od drugiej odróżnia Sztuka, klasa u jednych, brak u drugich. Tablica informacyjna przy głównej bramie tylko po ukraińsku i angielsku. I jak tu znaleźć drogę do Konopnickiej,



Zapolskiej, a Cmentarz Orląt? Drogowskazy prowadzą w kierunku „pochówków polskich 1919-20”. Taka gra terenowa. Przygnębiające wrażenie zwłaszcza w kontekście Polskiego Sierpnia. Usiedliśmy na schodach patrząc w ciszy na ogrom tej kolejnej polskiej walki o Termopile. Powstanie Warszawskie był powtórką – znowu młodzież, najlepsze geny, uczniowie, studenci, prawnicy, lekarze, m.in. Ludwik Rydygier. I dziwić się potem, że proporcje zasobów intelektualnych w naszym kraju są zachwiane.



Wracając wstąpiliśmy oczywiście do Ordona – tego od Reduty, Konopnickiej, Zapolskiej i Bełzy – tego od „kto ty jesteś, Polak mały”.  I cały dzień zleciał. Po smacznej kolacji i piwku obowiązkowym jak zwykle przeszliśmy przez Rynek – tak, jak w Krakowie, wszystkie drogi tu się krzyżują. Dzisiaj miałam wrażenie, że jestem w amerykańskiej wytwórni filmowej sprzed wielu lat – aktorzy różnych  produkcji przemieszali się i pogubili. Przy Ratuszu parę par tańczyło tango jak u Saury, obok przepychał się z podniesioną ręką zakończoną mieczem jakiś Rzymianin z filmu klasy Z. Przez to wszystko przejeżdżał upiorny tramwaj i piszcząc polował na tłumy z Cine Citta. Na pomoc szła disnejowska królewna z koroną na długich perukowych włosach sięgających łydek. A może za dużo piwa wypiłam?

5 sierpnia, poniedziałek

Wstaliśmy wcześnie. Wszak to ten dzień, kiedy poznamy kolejne puzzle w rodzinnej układance. Dzień zapowiadał się pięknie. Lekki chłodek, słoneczko, od czasu do czasu chmurka, żeby dać cień strudzonym wędrowcom. Zrobiłam pyszne kanapki przewidując wspaniały dzień na łonie natury i historii. A jeszcze można się było wycofać. Podekscytowani wyruszyliśmy w drogę. Kierunek Helenków, parafia Kozowa, powiat Brzeżany, województwo Tarnopol. Jeszcze i teraz był czas. Droga na obrzeżach Lwowa fatalna, dziury, sunęliśmy powoli, ostrożnie, byle wyjechać z miasta na drogę krajową. Jest, odetchnęliśmy z ulgą. Przed nami 100 kilometrów, nastroje poszukiwców i odkrywców. Zieleń soczysta, ziemie czarne, tłuste, rodzące w nadmiarze. Pszenica trzy razy taka, jak u nas, przecież to był spichlerz Europy. Krajobraz pofalowany, lasy, stepy, oczami wyobraźni widzieliśmy tę naszą szlachtę na koniach galopujących od dworu do dworu i Kozaków, którzy patrzyli skosem, ale jakoś się wspólnie żyło. Zjeżdżamy w kierunku Brzeżan. Trochę jednak zwolniliśmy, bo droga gorsza. Pewnie tylko kawałek. A znaki były !!! Tu pasą się krowy, konie, po horyzont nikogo i niczego, trawy, zioła pachnące, jak na łąkach rudnickich w czasach mojego dzieciństwa. Dziadek mówił, że tu nikt ziemi nie nawoził, nie było potrzeby, rodziła zawsze i wszystko. Droga w górę, w dół wiła się prze te pagórki zielone, zdrowe, soczyste. Dziwne, stan drogi się niespecjalnie poprawia, a nawet skonstatowaliśmy, że na gorsze. Ale cóż to dla nas zaprawionych w bojach turystów. Slalomem pomiędzy dziurami czyhającymi na nasz samochód brnęliśmy dalej coraz bliżej celu. Jechaliśmy 40 na godzinę i już nasza uwaga była skierowana wyłącznie na drogę, którą jak nic Jan Kazimierz tłukł się na koniu, a po nim już tylko czołgi mogły bez szwanku wyjechać z tych wądołów szosowych. Jeszcze nie było za późno. Po paru godzinach pierwszy cel zdobyty! Chociaż miało nam to zając zdecydowanie mniej godzin. Helenki – cyrylicą oczywiście, dawniej Helenków.



No dziwne. Chałupy tylko wzdłuż drogi, przestanek, obok mała szkoła, klub i kościółek grekokatolicki. Spokojnie można kręcić „Noce i dnie”. Obejścia domków z lat 50-tych w błocie, kurach i kaczkach. Wyszliśmy z samochodu obok przystanku naprzeciwko budki zwanej dalej sklepem. Zauważyła nas kobieta – zresztą tu tylko kobiety były, ani jednego mężczyzny, i przyspieszonym krokiem podeszła pod sklep, żeby być pierwszą, która przyniesie nowinę  o jakiś przybyszach nie z tego świata. Podeszłam – nie było się gdzie ukryć, i powiedziałam, że szukam śladów Dziadka, który urodził się tutaj w 1890 roku. Już zebrała się grupka, coraz więcej kobiet na piechotę, na rowerach, potem dzieci, na końcu psy. Zaczął się sejmik. Panie przemiłe, chciały pomóc, ale nigdy nie słyszały tego nazwiska. Sądząc po Dziadku na pewno nie był z tych chałupek. Dziwna sprawa, a mówił, że tu się urodził i wychowywał z kuzynami. Jedna z Pań zaprowadziła mnie do „cioci” Bronki, ona stara, powinna wiedzieć. Ciocia Bronka potwierdziła, że takich Polaków tu nie było. Owszem inni tak, ale musieli wyjechać, a na ich miejsce tu byli przesiedleni „Ukraińcy” z Operacji Wisła. A te domki wszystkie postawione w latach 50-tych, z pustaków zawilgoconych, poprzednie były drewniane, kryte strzechą, wszystkie spalone. Szukamy dalej, spowrotem pod sklep. Jedna proponuje cmentarz, dziękuje, nie skorzystamy – a znaki były!

- Przecież jest ciocia Czesia!!!! Ma 98 lat i jest stąd od zawsze. Ona będzie wiedziała.

Ciocia Czesia, maleńka staruszka, ubrana na czarno, z chustką zawiązaną pod brodą – tu większość Pań tak chodzi – podeszła do mnie blisko, wyciągnęła ręce do mojej twarzy, niewidzącymi oczami patrzyła przeze mnie.

- Chodźcie do domu, bo muszę usiąść.  - Przysiadłyśmy  - Tu Skalskich nigdy nie było, ale bardzo dużo Polaków przyjeżdżało do majątku Milińskich. Bardzo dobrzy ludzie, ufundowali szkołę i kościół. To my tych ludzi stamtąd nie znaliśmy, chociaż wszyscy ze wsi u nich pracowali. I to by się zgadzało, czyli tutaj dziadek urodził się we dworze, i tu się wychowywał do 18-ego roku życia. Pewnie mu było ciężko bez matki, ale to tu dostał kindersztubę, która był dla niego tak ważna.  Panie z Helenkowa musiały się wszystkiego o nas dowiedzieć, zapraszały do domu, niestety nam w drogę do kościoła w Kozowej, gdzie był chrzczony. Wycałowałyśmy się na koniec i zostawiliśmy w Helenkowie temat do dyskusji na długie lata w tym pozbawionym przygód świecie. A los do nas: „A!!!! Czyli lubicie przygody!!!! Dobra!”

Podjechaliśmy tą fatalną drogą parę kilometrów pod kościół, teraz zbór grekokatolicki. Upał, kościółek piękny, ufundowany przez Potockich w 1699 roku, Nikt nie zauważył czarnych chmur, które powoli zaczynały nas osaczać.



Kolejna stacja do odszyfrowania – Chlebiczyn Leśny. Tu mieszkał mój prapradziadek Leon Skalski z Teklą z Brzezickich i był zarządcą u Mikołaja Asłana, dziedzica Chlebiczyna, posła do Sejmu Lwowskiego. Przed nami 120 kilometrów. Im dalej w głąb, tym gorzej. Cóż nam po przepięknych krajobrazach, kiedy samochodzikiem naszym delikatnym  zaczęliśmy pokonywać przełomy Dunajca. Na kompletnym odludziu drogi niegdyś asfaltowej, czasami mijał nas gruzawik – widmo rzężąc zardzewiałymi kośćmi pod zardzewiałą blachą.



Rozszalała się nawałnica, dziury zostały przykryte głębokimi jeziorami wody. Teraz już nie wiedzieliśmy, czy nie skryje nas na wieki jakiś zalany wąwóz. I tak 30 kilometrów jechaliśmy półtorej godziny. Coraz mniej paliwa. Mokrzy dotarliśmy do jakiejś namiastki cywilizacji – Podhajce – niegdyś gród pełen pięknej architektury, tu Jan III Sobieski podpisał pokój z kozakami w kościele, którego ruiny straszą tuż przy rozwalającym się pawilonie udającym przystanek autobusowy na błotnistym placu, kilkanaście metrów od naszych zalanych oceanem wody szyb.



Próbowaliśmy przerażeni przeczekać Armagedon. Po jakiejś godzinie znaleźliśmy niedaleko stację z gazem dla tych jeżdżących wraków. Ściana wody dopiero się rozkręcała, pioruny waliły, teraz już nie wesoło. Musimy przeczekać, ale jedno wiemy na pewno  - wracamy. Już po południu, a przed nami do Chlebiczyna 80 km. W ogóle nie przyszło nam to do głowy, że stan dróg wymaga zupełnie innego transportu. Tu jest potrzebny samochód terenowy, jak na Safari. Łatwo powiedzieć wracamy, toż to ta sama droga wstecz, tylko w ulewie. Wydawało się, że powoli przesuwa się dalej strasząc innych Odwrót konieczny. Znowu pod górkę, miedzy chałupinami. Potoki potopu rwały z góry prawym pasem, niosąc ze sobą błoto i kamienie. Omijając znaleźliśmy się po lewej stronie wąskiej jezdni i …nagle….nie!!!! To nie może być prawdą!!!!! Samochód nie dał rady, wszystko zamokło, szarpnął i umarł.  Pod górkę, przed zakrętem, nie na swojej stronie, widoczność na metr, a w środku para. Nastała długa cisza po jednym tragicznym słowie „koniec”. Zrozumieliśmy, co oznacza „czarna dola”, o której mówił dziadek.


Brak zasięgu, komórki powoli się wyładowują, zresztą do kogo dzwonić. Jędruś jeszcze się łudził, spróbował zapalić – zagrzechotało, cisza. A burza szaleje. Z naprzeciwka z górki, kilkanaście metrów dalej wypadają rozpędzone ciężarówki  i już wiesz, że na pewno nie mają ABS-u. Jędruś czujnie daje znać światłami, żeby nas nie rozjechali. I tak pół godziny. Wreszcie druga próba, nic.  Przy otwartych drzwiach, żeby cokolwiek widzieć, na luzie zsunęliśmy się parę metrów w dół, tylko żeby nie do rowu, ale dalej od zakrętu. Jak trwoga to do Boga – rozpoczęły się modły do naprawdę Wszystkich Świętych. Któryś nas wysłuchał , bo trzecia próba udana. Posuwaliśmy się żółwiowo pod górę na jedynce, bo przy dwójce szarpało grożąc zostanięciem tu na wieki. Byle do cywilizacji, ale ta okazała się dopiero po kilkudziesięciu kilometrach. Mokrzy, przerażeni, bogaci o kolejne doświadczenia dotarliśmy do Lwowa późno po południu. Teraz wiemy dlaczego tylu Ukraińców stąd wyjeżdża. Ja bym tu ani 5 minut nie chciała żyć poza Lwowem. To wegetacja. Przecież jak nie ma sieci dróg, to jest się niewolnikiem, szybciej posuwali się wołami w średniowieczu. Jak po bezdrożach ma kroczyć cywilizacja, jeśli chodzi o ich wejście do Unii. A co, jeśli ktoś choruje i trzeba do lekarza, czy szpitala natychmiast?  Lwów to taka perełka, ale wystarczy pojechać w stronę wsi i powiatów, to jest czarna dola, jedna z gorszych chwil w życiu. Tak to u nas było chyba na początku XX wieku na głębokiej prowincji. Panie Ukrainki pytały Mamusię ile ma lat – nie chciały uwierzyć, myślały, że ma 60, bo ma zęby i taka gładka. A przecież Mama ma 87. Młodsze od niej wyglądały na 120. Było mi bardzo żal, jakie tu ciężkie życie.

Musieliśmy jakoś odreagować ten stres i spotkaliśmy się na piwie z Maćkiem Półtorakiem – Lwów mały, świat się kurczy. Uroczy wieczór z kolegą aktorem w restauracji Atlas na Rynku.



Tu przed wojną prezydent Lwowa urzędował od rana przy wódeczce. Kto chciał coś załatwić, to prezydent był dostępny cały dzień. Na ścianach przedwojenne karykatury członków Sejmu Lwowskiego –Tarnowski, Potocki, Leo. A do jedzenia policzki wołowe, mamałyga i oczywiście Baczewski.

6 sierpnia, wtorek

Po wczorajszych emocjach spokojny dzień jak co dzień. Śniadanie, zwiedzanie, katedra ormiańska z wyjątkowym freskiem  - Pogrzeb św. Odilona, tego, który wprowadził Dzień Zadusznych, autorstwa Jana Henryka Rosena, (jeden z mnichów na twarz Rosena) i mozaiki Mehoffera, niestety dla nas w renowacji.



Potem kościół Dominikanów, teraz grekokatolicki, gdzie po wojnie był skład budowlany, potem muzeum religii i ateizmu. Na kawę poszliśmy tym razem do Kopalni Kawy na Rynku. Jak głosi napis to tu zaczęła się historia kawy we Lwowie. Cała maszyneria stara, bębny rury, mieszadła, a na końcu młody chłopak podkłada pod rurę torebki i już kawa gotowa do sprzedaży – smaczna bardzo, a jakie desery!!!



W Krakowie nie spotkałam tak wykwintnych. To powoli kończymy naszą podróż. Po południu podjechaliśmy jeszcze tramwajem na dworzec główny po drodze zahaczając o Kościół św. Elżbiety. Miła Pani Halina usłyszawszy polską mowę tłumaczyła nam po drodze w tramwaju – tu Politechnika, to kościół św. Marii Magdaleny, tu polska szkoła, którą kończyłam, tu niestety ogromny pomnik Bandery. 



Z dala widać już niestety

Wieży kościoła Elżbiety

Winc już zbliża si

Nam udjazdu czas

A winc żegnam, żegnam was.

Marsz Lwowskich Dzieci. A tu teraz cerkiew z patronką Olgą. A przecież został wybudowany po morderstwie cesarzowej Sissi, słynącej z dobroczynności i mającej na imię Elżbieta. Co ma do tego Olga. Jeszcze trzeba obejrzeć piękny dworzec kolejowy i dosyć na dzisiaj.

7 sierpnia, środa

Postanowiliśmy w ostatnim dniu postawić obowiązkową pieczątkę na koniec pobytu i pójść raniutko na słynne śniadanie do Baczewskiego. Trzeba było wstać rano, bo kolejka ogromna, a śniadania między 8, a 11. Byliśmy 8.20 i staliśmy półtorej godziny. Wreszcie się udało – 150 hrywien od osoby i możesz wejść z tajemne oszklone drzwi na końcu korytarza i znajdujesz się po drugiej stronie lustra w bajkowej przedwojennej rzeczywistości. Przeszklone podwórko z mnóstwem palm i zieleni na kształt oranżerii u Potockich w Łańcucie, jak zauważyła Mamusia.



Szwedzki stół, właściwie stoły! Co oczy i żołądek zamarzy, obsługa smaży na patelenkach osobiste szakszuki, potem wędliny, sery, pasty serowe, pomidory, ogórki, kalafiory w cieście, brukselki, fasolki, dania na ciepło, ciasta, ciastka, ciasteczka, owoce, proseco, wódeczka Baczewski w lodzie. Pianino i młoda dziewczyna gra ragtimy. Obok naszego stolika pani smaży na zamówienie naleśniki z serem, jabłkami, do tego słodkie sosy, płatki, mleko, jogurty, nawet ugotowany grysik. Dawno nie widziałam tak smacznego widoku. Obsługa dyskretna, kawa, herbata.



Warto było poczekać. To punkt obowiązkowy pobytu we Lwowie. I na tym koniec. Pakowanie do niezwykle brudnego po czarnej doli naszego czarnego auta i ku granicy, ku naszemu europejskiemu czasowi, do codziennego życia.

17.24 tutejszego czasu – trzy godziny na granicy!!!!! Czy ktoś jeszcze chce wyjść z Unii? Otwierać bagażnik, wysiadać z auta i szukać pana w czarnym, bo zapomniał przybić pieczątkę na jakiejś bumadze. Co wiezie, ile czasu był na Ukrainie? Ech, a na kilometry to ten Lwów tak blisko. Czas się wydłużył do 4 godzin. Oj do domu, do domu, do domu.

Lidia Bogaczówna uznająca zawiłości Historii     

 


Komentarze

  1. Wspaniale, nasza rodzina też pochodzi ze Lwowa, moje córki są potomkami Hardwichow, właścicieli dużych firm meblowych we Lwowie. Ich daleką kuzynką była też aktorka Irena Eichlerowna. Mamy spisaną historię naszej rodziny i jej drzewo genealogiczne. Znam wiele wspaniałych wspomnień z czasów Lwowa, smutno, że to tak blisko a naprawdę daleko. Żyją jeszcze osoby w Nadwornej na Ukrainie i ludzie, którzy noszą takie same nazwisko jak my., pamiętają te czasy. Moja Ciocia była tam ale jeszcze w okresie ZSRR, odwiedziła pozostałych kuzynów, którzy tam zostali ale bardzo to przeżyła ciężko bo to byli Polacy a Polakom w tym okresie było bardzo ciężko. Sama odwiedzina rodziny z Polski mogła skończyć się dla nich represjami. Teraz jest trudno ale jednak lepiej 💖 💖 💖

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawnuk Jana właśnie kończy drzewo genealogiczne, robi z tego doktorat. Och, ile odkrył przy okazji tajemnic i brakujących ogniw. A Lwów jest potem w genach. 🥰

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Lwów i jego okolice są w genach pokolenia ich przodków Polaków. Helena z Rudnika nad Sanem

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY