Kapitan Żeglugi Wielkiej Jan Bogacz

 

Tatuś






Nie boję się śmierci, mam przed nią respekt. Śmierć jest nieubłagana, majestatyczna – Dama, której się nie odmawia i z którą się nie dyskutuje. Należy się jej cichy szacunek. Prędzej, czy później trzeba się z Nią spotkać, trzeba się Jej uczyć, a nawet zaprzyjaźnić, żeby była łaskawa.

„Od nagłej, a niespodziewanej śmierci zachowaj nas Panie” – śpiewałam razem z Babcią w Suplikacji, nie rozumiejąc tego, jako dziecko. W swoim czasie zrozumiałam.

Tęsknię za Tatą ogromnie, ale ból mniejszy, bo przeprowadziliśmy Go całą Rodziną przez to nieuniknione doświadczenie. Do końca trzymałyśmy Go z siostrą za ręce, wiedząc wspólnie, że się nie boimy. 

Przez dwa miesiące od operacji załatwialiśmy zaległe ziemskie sprawy, powiedzieliśmy sobie to, co nosiliśmy w środku zawsze, ale trudno było znaleźć okazję, jakiś wstyd nas powstrzymywał, obawa przed oceną innych, że wyznawanie miłości to słabość. I oto dostaliśmy w prezencie dwa miesiące, których nie wolno było zmarnować. Nie wszystkim jest to dane, to wielka Łaska usłyszeć od Męża, Taty i Dziadka, że umiera szczęśliwy mając koło siebie taką Rodzinę. Ostatnie dyspozycje: nie chowajcie mnie w mundurze, napiłbym się mleka prosto od krowy, ono pachnie trawą, zjadłbym jeszcze pierogów z jagodami, biały serek ze szczypiorkiem – zapamiętać smak dzieciństwa, zabrać ze sobą coś na drugą stronę.

Wie, że niczego nie zaniedbał. Łapczywie szukał naszych rąk – ten uścisk zapamiętam na zawsze. Wcześniej zawsze mocny na powitanie, teraz równie mocny na dowidzenia. Minuta po północy, ze środy na czwartek,

Oddział Paliatywny, sala nr. 8. Mamę odprawiłyśmy o 23-ej do domu z chłopcami. Siedziała tu od rana, 11 godzin. Tata chyba na to czekał, żeby „Gołąbeczka” poszła, chciał Jej zaoszczędzić fizjologii umierania.



Oddech coraz słabszy, spokojniejszy, rzadszy. Parę ostatnich przy otwartych rozumiejących oczach. I wreszcie ten ostatni, którym dusza ulatuje. Ucałowałyśmy Tatę, i przed Ostatecznym powiedziałyśmy do ucha: „kochamy Cię, wstawiaj się tam za nami”. Poszłam do pokoju pielęgniarek, stanęłam w drzwiach:

- Już?

- Już – odpowiedziałam.

„Już” – po prostu „już”. Takie proste, krótkie słowo, a tyle treści.

„Z chwilą śmierci Dziadka Bogacza, kapitana, cała Rodzina wybuchnie dobrobytem” powiedział o 11-ej w południe”.

- Trzymam Cię za słowo – odpowiedziałam.


Dni do pogrzebu są dziwnym czasem bez czasu, bo już Taty nie ma, a jeszcze jest zawieszony koło nas, to ważna uroczystość na cześć Jego ciała i Pamięci, bo Dusza się już pożegnała.

Potem msza, cmentarz, kolejna powtórka z bólu. A ja rozdarta – jedna półkula cierpi modląc się, druga, jako mistrzyni ceremonii dogląda gospodarskim okiem, czy wszystko w porządku. Pacyfik, najmłodszy syn mojej siostry, namalował niedawno portret Dziadka w mundurze. Tata specjalnie przyjechał do Krakowa na sesję. Parę dni temu domalowywał jeszcze guziki i orła na czapce. Teraz obraz na sztalugach obok trumny.



Karteczki ze zdjęciem Taty i fragmentem „Credo” K.H. Rostworowskiego na odwrocie, porozkładane na ławkach. W koncelebrze ksiądz Stefan, bliźniak księdza Jacka, który nie mógł przyjechać, bo zastępuje tegoż brata na parafii pod Zakopanem. Teksty do czytania porozkładane, w ogrodzie Panie przygotowują catering na stypę. Andrzej przeczytał list od Dyrektora Urzędu Morskiego w Gdyni. Podziwiałam go za spokój i opanowanie, tylko raz głos mu zadrżał. Przy słowach „wiernie służyłeś Banderze Rzeczypospolitej” Jasiek, najstarszy ukochany wnuk przypiął banderę do trumny. Wytrzymać, wytrzymać.

Droga na cmentarz – przypomniały mi się słowa Babci Weroni – pogrzeby nie są dla zmarłych, a dla żywych, co zostają. Teatrum z głównym Aktorem – Wielkim Nieobecnym.

Przy grobie Maurycy miał przeczytać piękny wiersz „Pożegnanie marynarza”, napisany przez Przyjaciółkę domu Dorotę Czarnecką. Popatrzyliśmy sobie w oczy – nie da rady. Podał mi kartkę przepraszająco. Do połowy jakoś szło – potem walka z każdym słowem, co za brak profesjonalizmu. Po długiej pauzie wykrztusiłam „przepraszam” i brnęłam z trudem dalej, aż do końcowego wersu: „nieubłaganie czas leci”. 

To wszystko. Jeszcze stypa w ogrodzie, który Tata tak ukochał, kurtyna, oklaskii

Niedawno, po operacji, kiedy wreszcie Tata obudził się po trzech dobach bycia w zaświatach, powiedział zatroskany:

 - Co ja za ojciec byłem. Niczego Wam nie dałem, wiecznie poza domem. Ale przecież musiałem zarobić, żeby Wam niczego nie brakowało.

 - Tatuś, co ty opowiadasz! Dałeś nam wszystko, co najlepsze. To, kim jesteśmy dzisiaj, zawdzięczamy Tobie. Ty sprawiłeś, że sięgnęłyśmy wysoko bez kompleksów. Dzięki Tobie w siermiężnym socjalizmie wiedziałam o kolorowym świecie, który dawał motywację i nadzieję. Nauczyłeś mnie odwagi, niezłomności, wolności i walki. Wymiar materialny też był stymulatorem. Nauczyłeś nas elegancji, smaków całego świata, czytania książek, jedzenia pałeczkami, rysowania, ciekawości świata.

- Tak mówisz? To się cieszę.

Tata został najmłodszym Kapitanem Żeglugi Wielkiej, miał wtedy 33 lata. To fragment wywiadu :




Kiedy byłam w piątej klasie Tata narysował mi w pamiętniku różę wiatrów, w oddali żaglowiec i podpisał: „trzymaj zawsze właściwy kurs w swoim życiu”.



Staram się Tatuś.

Moje dzieciństwo było wiecznym Czekaniem.

Gdzie Tata był? Kim był? Czy był? Był wyrazem, którym Mamusia przywoływała nas do porządku. Był twardym mężczyzną, który zjawiał się raz do roku i trzeba było się uczyć go od początku. A nocami był często czarną słuchawką od telefonu na korbkę, kiedy Mama budziła nas głośnym krzykiem „halo” i „over”. Był pocztą podsłuchującą te egzotyczne rozmowy. Był całym niewyobrażalnym Światem, poza zamkniętym kręgiem naszego bezpieczeństwa. Byłyśmy jak wrośnięte drzewa nierozumiejące Ptaka.



Kiedy zlatywał, cała okolica szumiała z podniecenia. Wydawało się, że wszyscy na niego czekają. Nie widziałam nic dziwnego w tym, że tego dnia zwalniano nas ze szkoły, żebyśmy mogły przywitać Tatę. Wpadałyśmy do domu, przebierałyśmy się z pachnących polami w eleganckie ramy sztywności i od tego czasu miałyśmy żyć wyobrażeniami Taty o dobrej Rodzinie ze zdjęcia. Zawieszałyśmy wszelkie spory, chowałyśmy kłopoty po kątach i zaczynałyśmy najdłuższy seans filmowy. Fukający parą pociąg przywoził nam na malutką stacyjkę eleganckiego pana, czasem w mundurze, z ogromną, skórzaną walizką i workiem marynarskim. To było najbardziej fascynujące – ta walizka!!! I chociaż czasami zawierała sezamowe skarby, najważniejszy był zapach. Wysączał się z niej i powoli ogarniał cały dom. I od razu wszystko nabierało innych kolorów i kształtów, było lepsze, smaczniejsze. Zapach Wielkiego Świata. A dopiero potem z walizki wyłaniały się dziwne maski hebanowe, róże pustyni, rozgwiazdy, łuk z zatrutymi strzałami, chleb świętojański, farbki w tubce o kolorach niespotykanych w naturze, wymyślone oczywiście w Japonii, guma do żucia z poziomką w środku, małpka na baterie puszczająca bańki mydlane, słonik podrzucający na trąbie kolorowe piłeczki.

Z początku silny zapach słabł coraz bardziej, mieszał się z codziennością i wiadomo było, że kiedy rozpłynie się zupełnie, Tatuś wyjedzie po nowy zapach. Zresztą miałam takie wrażenie, że opuszczał nas z ulgą. Kochał myśli o nas, marzenia senne, a do tego potrzebował odległości i hektarów niebezpieczeństw.

A w domu wszystko znowu wracało do normalności. Do następnego roku.



Lidia Bogaczówna, która trzyma zawsze kurs dla Tatusia





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY