Adaś hrabia Tarnowski
Adam
Jan hr Tarnowski
ur.
Londyn 8. lutego 1952 zm. Kraków 5. kwietnia 2021
Do Dworu chodziło się zawsze na fiołki, zawilce, kaczeńce. Tam pierwsza przychodziła wiosna. I chociaż pałac zwany przez Rudniczan dworem był ogromnie zniszczony przez internat Szkoły Zawodowej, to bryła przypominała swoimi proporcjami i kolumnami o różnicy między architektami przedwojennymi a tymi z czasów mojego dzieciństwa, którzy to architekci z Bożej łaski – albo jak mawiała nasza sąsiadka Maria Pełka „za osełkę masła” postawili w parku obok zabytkowej pięknej stajni świniarnie, które już niestety fiołkami nie pachniały , a piękna zabytkowa drewniana kaplica została rozebrana. Przez jakiś czas chodziłam z Babcią do PGR po mleko z wieczornego udoju, jeszcze ciepłe, sprzedawane na polu przed stajnią. W 1898 roku Dwór wraz z majątkiem odkupił od hrabiego Ferdynarda Hompescha (dzięki któremu Rudnik jest stolicą polskiej wikliny) Stanisław hrabia Tarnowski, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jego żoną była Róża z Branickich pochowana na cmentarzu rudnickim. Jej pradziad Franciszek Ksawery Branicki był niestety Targowiczaninem. Rodzina próbowała zmazać tę hańbę działalnością charytatywną i walką o niepodległość. Dlatego, jak głosi "Plotka o Weselu" Boya Stanisław w obronie honoru żony miał opuścić premierę "Wesela" Wyspiańskiego (w dniu 16 marca 1901 roku), urażony postacią zdrajcy Hetmana, pod którym krył się Franciszek Ksawery Branicki. Ale Rodzina Tarnowskich zawsze oburzała się na tę plotkę, bo przecież hrabia Stanisław, rektor, był na to za dobrze wychowany.
Miałam kilkanaście lat, jak Babcia pokazała mi na ulicy wysokiego smukłego i – jak dla mnie bardzo już starego młodzieńca, musiał mieć jak nic 18 lat. „To Adam Tarnowski, syn Stanisława, wnuk Hieronima, prawnuk Stanisława rektora.” Kroczył w białym długim kożuchu, zupełnie nie z tego naszego świata.
Przedstawicielom
wywłaszczonych rodzin ziemiańskich i ich dzieciom komunistyczne prawo (czy
raczej bezprawie) zabraniało przebywania w powiecie, w którym leżał ich
niegdysiejszy majątek (w tzw. "promieniu 50 kilometrów"). Mimo to Adam
przyjechał tu kontynuować naukę w liceum w Ulanowie licząc na to, że z dala od
centrum jego obecność nie będzie odbierana jako zamach na socjalizm.
Z Ulanowa do Rudnika niedaleko, dlatego często go widywaliśmy. Wiele lat później wyszłam za mąż za Jego kuzyna. Kiedy Andrzej mnie przedstawił Adamowi od razu zaznaczając, że ja z Rudnika nad Sanem usłyszałam, że pamięta mnie i siostrę z dawnych czasów. Jak to młody chłopak pytał kolegów, czy są jakieś fajne dziewczyny usłyszał, że między innymi są panny Bogaczówny, ale po pierwsze trochę za młode, a po drugie tak pilnowane przez babcię, że ani przystąp.
To był początek pięknej przyjaźni, prawie 40 lat. W nawiązaniu do starych lokalnych animozji mówił o nas „my krajanie z Rudnika nad Sanem, czyli drapciuchy, odpowiadałam, że on to chyba śryk ulanowski, (Ulanów, stolica flisactwa), stawało na tym, że chyba jednak jest "kobecki", bo przecież pałac był wybudowany niegdyś na terenach wsi Kopki. I tak od lat żartowaliśmy. Adam był człowiekiem niezłomnym i rzeczywiście nie z tego świata, absolutnie z przedwojennym sznytem i zasadami. Sam starał się ich nie łamać i tego oczekiwał od innych, co często było trudne we wzajemnych relacjach, bo świat się zmieniał, a on nie zawsze chciał się z tym pogodzić. Kiedyś pojechaliśmy do Łańcuta zwiedzić zamek Potockich. Adaś został na dziedzińcu.
Patriotyzm nie polega na pustych sloganach, ale na ciężkiej pracy od podstaw. Zaczęli od sprzątania tej stajni Augiasza, od ton śmieci, od specjalnie porozbijanych wszystkich umywalek, wszystkich sedesów, szyb, powyrywanych parkietów, powyrywanych ze ścian instalacji elektrycznych. Kiedy tam przyszliśmy po raz pierwszy i zobaczyliśmy ogrom zniszczenia serce zabolało. Jak było mi wstyd za tych, którzy tego dokonali. Nie wierzyłam, że to się da odbudować nie mając milionów. Chyba nie doceniłam Adama i Doroty, bez wody, prądu, na kawałku brudnej podłogi zaczęli pisać nową historię tego wspaniałego miejsca. Adam miłość do tego miejsca miał zapisaną w genach. Nasi synowie uwielbiali jeździć do Wuja paląc stosy powycinanych samosiejek, bawiąc się w tym tajemniczym miejscu w skarby, w duchy, strzelając z leszczynowych łuków. Razem z synami Marioli i Tomka Zakrzewskich - naszych przyjaciół z Krakowa spędzali jedne ze swoich najwspanialszych wakacji dzieciństwa.
Któregoś dnia za namową Adama podpisali się na kartce, jak umieli, wpisali datę, włożyli do butelki, zakorkowali i zakopali niedaleko domu. Ciekawe, kto i kiedy ją odnajdzie. Przy wuju Adamie dzieci wiedziały, że muszą się zachowywać, jak przed wojną. Tutaj też był staroświecki, obowiązywała kindersztuba. Ciekawe, że ja miałam często problem z wyegzekwowaniem dobrego zachowania, a przy Adamie zawsze wiedzieli, jak się zachować, żeby nie przynieść wstydu. Wzbudzał respekt.
Wyobraźnia Adama była
bezbrzeżna. Przyjechałam któregoś dnia samochodem i zajechałam przed kolumny na
ubitą ziemię z koleinami, bez trawy, z dopiero co powycinanymi krzakami. Adaś
wybiegł krzycząc „nie po gazonie” !!!!!!
- Adaś, gdzie Ty widzisz
tu gazon! Ani źdźbła trawy. – obśmiałam się.
- Ale będzie –
odpowiedział dumnie.
Weszło to na zawsze do naszego słownika „nie po gazonie”.
Adam cieszył się każdym nowo zdobytym meblem, obrazem, kopią, że żarówka wreszcie świeci, że jest woda, chociaż zimna. Tym żył. Często potomkowie ludzi pracujących niegdyś w majątku przynosili z domów ocalałe resztki Historii, czasami zdjęcia, czasami księgi finansowe, szafkę, talerz, ale większość trzeba było szukać po świecie i kupować.
Wstawał rano ze słońcem, obchodził park, znał każde drzewo, krzak, konwalię, poziomki, fiołki, dzikie kaczki, dziki, sowy, puszczyki, nietoperze.
Po wielu latach stworzył ten dom na nowo. A wszystko to zawsze w niebieskiej koszuli, z krawatem, i kamizelką, czasami przy upale pozwał sobie na odrobinę swobody, rezygnował z krawatu i podwijał rękawy, choć mentalnie i tak zakasane od rana.
Uwielbiałam nasze wieczorne rozmowy na tarasie, gdzie przyglądały się nam sowy, a nad nami krążyły nietoperze, jak u hrabiego Drakuli. Wyganiała nas dopiero wilgoć i komary – przenosiliśmy się wtedy do salonu przy kominku. O historii, o genealogii – tutaj Adam nie miał sobie równych, o książkach, które namiętnie pochłaniał nie mając telewizora. Będzie mi brakowało tych wakacyjnych zjazdów rodzinnych, gdzie nigdy nie było wiadomo, kto się zapowie z przyjazdem, a zawsze byli to ciekawi ludzie. Jaka wzruszająca była pierwsza po wojnie wizyta Ludwika Popiela z Kanady, stryjecznego brata mojego męża Andrzeja. Jego Mama, Maria z Bnińskich Popielowa urodziła się tu we dworze w 1906 roku. Jej mama Jadwiga była córką Rektora Stanisława.
Urocze były wizyty Pana Poisla z Grobel, dawnego zarządcy lasów Tarnowskich, teścia Waldemara Łysiaka. Kiedyś spytałam Pana Stanisława, dlaczego nasz tulipanowiec nie kwitnie, ma przecież 20 lat, a On na to „widocznie nie chce Pani robić konkurencji”. Takich rozmów teraz się nie prowadzi. To była sztuka konwersacji. Każda wizyta kończyła się wpisem w Księdze Domu. Tu w 1996 roku mój syn Ludwik wtedy 10-letni wpisał się Adamowi „Wuju, ten się nie starzeje, kto nie ma na to czasu”. Śmialiśmy się, że na starość wszyscy zjedziemy do Rudnika, założymy rodzinny dom starców i spędzimy tutaj najpiękniejsze lata. A po długim, długim życiu pochowają nas w Rudniku. Niestety Życie napisało inny scenariusz. To pierwsze wakacje w Rudniku bez Niego. Jaka pustka. Adasiu, jestem w naszym ukochanym Rudniku nad Sanem i zamiast do Dworu idę do Ciebie na cmentarz. Jakoś mi tam nie pasujesz. Byłeś Dobrym Duchem Dworu, wspaniałą częścią historii mojej Rodziny.
Lidia Bogaczówna –
Popiel, mimo wszystko szczęśliwa, że dane mi było chociaż przez chwilę poznać świat zasad, kultury i kindersztuby.
Komentarze
Prześlij komentarz