Jak otarłam się o Hollywood

Jak otarłam się o Hollywood 

Zadzwonili z Agencji, jak tam mój angielski, bo przecież ja, kretynka transcendentalna – jak mawiał Marek Frąckowiak,  chwaliłam się, że się uczę angielskiego ze wstydu nieposiadania tak ważnej w dzisiejszych czasach umiejętności.  Nie pamiętam tylko, czy wspomniałam, że robię to sama za pomocą filmów anglojęzycznych i Google Translator. Odważnie zadeklarowałam, że dużo rozumiem, jakoś się dogaduję i takie tam japońskie „jako tako”, patrząc na siebie jednocześnie w lustrze ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Co ty gadasz, co ty gadasz! Eeee, może chodzi o jakiś 10-ty plan w jakimś obcojęzycznym filmie, których tak dużo robi się teraz w Krakowie. Zapomniałam.

Za parę dni telefon:

 – Lidia, reżyser wybrał cię ze zdjęcia i innych materiałów (ciekawe jakich) na zdjęcia próbne w Warszawie. Tekstem się nie przejmuj, bo to polska pielęgniarka w latach 70-ych komunistycznej Polski, która mówi po angielsku z błędami i polskim akcentem.

No tak, sprawa przybiera niebezpieczny obrót, ale słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Nauczyłam się i pojechałam z duszą na ramieniu. Pal sześć tekst, ale jak się porozumiem z reżyserem. Obczaiłam wszystkie pytania, jakie reżyser mógłby mi zadać, i czego może ode mnie chcieć. Przecież po tylu latach pracy znam wszystkie warianty, a poza tym przecież w środku będzie chłopak od castingu, w razie czego będzie tłumaczył. Reżyser okazał się uroczył panem na luzie, jakoś się z nim dogadałam, bo okazał się Kanadyjczykiem, więc włączyłam francuski, i miałam o czym rozmawiać, bo byłam w Kanadzie miesiąc u rodziny. Wypaliłam z nim papierosa, że tak niby ja też na luzie, chociaż nie palę, zagrałam scenę parę razy zdając mądre pytania po angielsku – tydzień nauki, wreszcie wyszłam stamtąd mokra i szczęśliwa, że przekroczyłam Rubikon. Ja już wygrałam ten casting, nie filmowy, ale dlatego, że odważyłam się wypróbować w czymś, co jest moją słabą stroną. Nagle uwierzyłam w siebie, dałam radę. Duma mnie rozpierała. Spotkałam tam świetną aktorkę, która i lepiej znała język, i miała lepsze warunki, która na dodatek nie odzywała się do mnie na początku w korytarzu – a tylko my dwie, bo była przekonana, że jestem z ekipy reżysera, bo tak nie polsko wyglądam, jak mi potem powiedziała. Dziwne, bo reżyser mi powiedział, że mam typową polską urodę i takiej szukał. Rozbawiło mnie to, zastanowiłam się, co znaczy polska uroda – piegi i blond włosy? Zadzwoniłam do agencji, jakbym się chciała pochwalić zdaną maturą”

- Przeżyłam, wstydu nie zrobiłam, i chociaż na pewno wygra tamta Pani, to ja wygrałam siebie. Teraz „choćby niedźwiedź, to dostoję”.

Tekst podarłam, zapomniałam. A tu nagle po tygodniu telefon, że reżyser wybrał mnie. To się dopiero zdenerwowałam! Rzeczywiście lubię wyzwania, ale takie bezpieczne. Tego się nie spodziewałam! Zdjęcia w Budapeszcie. Podpisałam kontrakt. Tamtejsze Związki Zawodowe wyraziły zgodę na mój udział w filmie, została wniesiona odpowiednia opłata, przysługuje mi hotel pierwszej kategorii, ale nie z Gwiazdami – o! to jakieś Gwiazdy będą? Transport – ale nie będzie to limuzyna – tu się trochę zawahałam, czy nie negocjować, żadnych zdjęć na planie, klauzula tajności, hmmmm, to co to za film, o NASA? Zaczynam się bać naprawdę. Jak ja ze swoim angielskim, głównie z „Kryminalnych zagadek LA” lub Miami dam sobie radę między obcymi. Panie Boże obiecuję, że zabiorę się poważnie za tę naukę.

Parę dni temu okazało się, kim są Gwiazdy, dowiedziałam się z artykułu w internecie – Clive Oven i Tim Roth!!!!! Mój Mistrz!!!! To na nim wzorowałam się grając boya hotelowego Marwina w „Jednorękim ze Spokane” McDonagha – przecież jego Boy w „Czterech pokojach” genialny. Zresztą wszędzie jest genialny. Miło chociaż przez sekundę przemknąć w takim filmie. Ciekawe, czy któregoś z nich udami się zobaczyć chociaż z daleka. No i teraz lecę do tego Budapesztu z duszą na ramieniu i myślę sobie jak to mi się przydarzyło. Nigdy nawet nie miałam takiego marzenia, żeby zagrać z jakąś gwiazdą z Hollywood, bo po co marzyć marzenia niespełnialne. Toteż i nie marzyłam. Zresztą dawniej oglądając tych naszych dalekich kuzynów aktorów zza oceanu myślałam, jak każdy, że oni nie są realni, że są tylko wytworem kamery i taśmy – jeszcze celuloidowej, takie duchy powołane do życia tylko na ekranie. I dane mi będzie skonfrontować się z tym już jutro.

A tymczasem samolocik Bombardier – maleństwo. Czułam się, jakbym aeroplanem leciała. Nagle odwraca się Pani na fotelu przede mną i mówi: „Dzień dobry”. A to moja znajoma Kasia! Pracuje i mieszka w Budapeszcie! Bóg jest wielki! Prosiłam o opiekę i masz! Gdybym miała jakieś problemy i czuła się zagubiona, zawsze mogę do niej zadzwonić. Poleciła mi wystawę Fridy Kahlo na Zamku – skąd bym wiedziała, że w ogóle jest. Nie jestem samotna! Po przymiarkach wybiorę się na wystawę, a potem jesteśmy umówione z Kasią na zwiedzanie, mam swojego Cicerone. Nagle poczułam się w tym mieście jak w domu. Stało się moje.

Na lotnisku czekał na mnie młody Banderas z wypisanym na kartce moim nazwiskiem – czyli jednak Gwiazda, jak na filmach. Potem błyskawiczne przymiarki, bo przecież gram pielęgniarkę, wielkiego wyboru kreacji nie ma. Teraz do hotelu. Ten pierwszej klasy, ale nie z Gwiazdami. Pierwsze piętro, pokój numer 1. Otwieram…ożesz ty!!! Korytarz, toaleta, łazienka, sypialnia, kuchnia, pralnia, salon z aneksem jadalnym na podeście, balkon! 80 metrów jak nic. Takiego „apartmą” jak żyję nie miałam, wielki świat omijał mnie szerokim łukiem, dobrze, że chociaż na starość.

 Biegiem na Zamek, do Fridy wzdłuż Dunaju, mieszkam niedaleko mostu św. Małgorzaty, z rzeźbami turuli, mitycznych ptaków, które to ponoć przyprowadziły Madziarów na Węgry. Następny, to most św. Elżbiety – nazwany na cześć Sisi zamordowanej w Genewie przez szaleńca. Mogłam wsiąść w tramwaj, żółty jak w Lizbonie, ale wtedy nie przeszłabym obok słynnego budynku Parlamentu, który wybudowano na bagnach osuszonych po połączeniu trzech miast, no, skoro dla trzech miast, to i urząd musiał być ogromny. Dunaj jak trzy Wisły – żyje – statki, stateczki, barki. Tak doszłam bulwarami do niesamowitej rzeźby, instalacji. Na samym brzegu bulwaru, na kilkunastu metrach, są buty męskie, damskie, malutkie buciki dziecięce, wyglądają jak porzucone buty ofiar Holokaustu, dokładnie 60 par. Widok wstrząsający, pamiątka po Żydach, którzy zostali tu rozstrzelani, a ich ciała wpadły do Dunaju. Zrobili to Strzałokrzyżowcy, czyli węgierscy faszyści w 1945 roku. Obok na murze wyryte nazwiska ofiar. Zadumałam się. Długo. Boli.


 Poszłam do głównego mostu łańcuchowego, tego z lwami. Zamknięty, bo prezydent Turcji przyjechał do prezydenta Orbana i się wożą. Stąd tyle policji. Już miałam zawracać, ale otworzyli. Nie przeżałowałabym.

Frida! No co ja będę pisać. Piękna wystawa, wspaniałe malarstwo, talent. Heine Medina, wypadek, kalectwo, miłość, ból, samotność. Życie. 


 Po południu już z Kasią Synagoga, druga co do wielkości na świecie, z organami i dwiema ambonami, bo projektował katolik z Wiednia. Odnowiona, a właściwie odbudowana, bo co do reszty niegdyś wspaniałych budynków to niestety bieda. Tak było u nas 30 lat temu. A przecież kilkadziesiąt lat temu Węgry były dla nas szczytem luksusu i Zachodu. U nas widać fundusze unijne i zmianę mentalności, chociaż boję się, że powoli wraca stara przy obecnej władzy. A tu na ulicach widać, na co się przekłada populizm. Psie kupy wszędzie, porozlewane piwa, śmierdzi moczem. Kamienice z poodpadanym tynkiem, zawilgocone, bez koloru. Szkoda, bo przecież sama materia tych budynków imponująca, w nich widać dawny rozmach Cesarstwa. W Krakowie tego nie ma. Nawet nasz Słowak przy tym teatrze to zabaweczka na dłoni. Słupy trakcyjne, latarnie - zardzewiałe, chodniki krzywe z chwastami, drogi jakie były 30 lat temu, takie są. Za to w nocy, kiedy tego nie widać Budapeszt staje się rozświetlonym Disneylandem, nad którym fruwają tysiące nietoperzy, jak roje pszczół. Podświetlone błyszczą jak świetliki nad Parlamentem. Przecież tu niedaleko do Zamku Drakuli. Wyjechałam z Kasią na samą górę Budy, po drugiej stronie Dunaju. To ta starsza część, bajkowy widok na Peszt.  Gdyby nie Kasia nigdy bym się tutaj zapuściła. Spadła mi z nieba, dosłownie, bo z samolotu. Idę spać, bo atrakcji mnóstwo, zrobiłam po mieście 21 km, wszystko po to, żeby oddalić widmo jutrzejszego dnia. Com ja sobie narobiła!

10 października 2018

7.45 transport na plan. Jedziemy do Budy, taka krakowska Wola Justowska. Ja bez makijażu, tylko włosy upięte w siateczkę, nawet pudru na twarzy. Główna makijażystka przyszła, obejrzała i powiedziała, że tu, czyli na mojej twarzy jest naturalne piękno i nic nie trzeba robić. A ja się czuję przezroczysta, zero brwi, zero rzęs, nie wiadomo, gdzie mam przód. W filmie polskim by to nie przeszło, miałabym make-up, który udawałby nie make-up. 


Serdeczne powitanie z reżyserem, bo przecież już się zaprzyjaźniliśmy w Warszawie – takie środowisko. François Girard, reżyser filmu „Purpurowe skrzypce” z 1998 roku, Oskar za muzykę, nominacja do Złoty Globów i Grammy. Uroczy, spokojny, ja nie do końca. Krótka rozmowa na temat sceny.

- Chodź Lidia, poznasz aktora, z którym grasz, ma garderobę obok.

Zapukał, drzwi się otworzyły i wyszedł….wyszedł….Tim Roth!!!!!

 

Trochę mnie przytkało, w środku skakałam z radości krzycząc „O my Gosh!”, a na zewnątrz zawodowy pokerowy spokój. Podaliśmy sobie ręce wymieniając „nice to meet you”. Rozeszliśmy się na razie do swoich garderób. Teraz skupienie i praca. Roth, nie Roth, po prostu aktor. Czas na plan. François przedstawił mnie ekipie jako wybitną polską aktorkę teatralną, zamarłam, nooooo…. przesadził. Ale to zrobiło wrażenie na ekipie, popatrzyli po sobie z lekkim „wow”. Pewnie myśleli, że w Polsce jest jak w Ameryce, że dopiero po karierze filmowej niektórzy jako ukoronowanie trafiają do teatru, który jest elitarny. Było to nadużycie, ale mój angielski nie jest aż tak dobry, żeby tłumaczyć specyfikę zawodu w Polsce. Ale nie powiem, miło połaskotało.

Nagrywaliśmy tę scenę parę godzin, bo tu nikt nikogo nie popędza ze względu na pieniądze. I reżyser i aktorzy mają komfort pracy. Tim oczywiście większy, bo z własną asystentką (czy coachem), która czuwa nad tekstem, na planie siedzi obok reżysera ze słuchawkami na uszach i pilnuje szczegółów. My zdani zawsze na siebie. Tim nie stoi na planie przy ustawianiu świateł, czy pozycji, od tego jest człowiek tego samego wzrostu. Mnie proponowano to samo, przyszła dublerka, ale nie skorzystałam, czym byli trochę zdziwieni. Skoro nie mam asystenta, to sama muszę czuć to miejsce, łapać światło, na ile mogę się poruszyć i w którą stronę, przecież tu chodzi o centymetry, lubię mieć świadomość miejsca. Każdy plan jest obcy, póki się go nie oswoi, zmieniam je w swoje bezpieczne miejsce. Tutaj uświadomiłam sobie, że patrząc przez parę godzin w oczy partnera wchodzimy przez nie jak przez powoli otwierane coraz szerzej drzwi do jego wnętrza, omiatamy wzrokiem coraz więcej przestrzeni intymnej, zagłębiając się wreszcie w odmęty duszy, żadne kłamstwo się nie uchowa. Coraz bardziej bierzemy go w posiadanie, na całe życie, zobaczyliśmy go nagiego w środku, bezbronnego, bo jeśli ze wstydu nie wpuścimy go do środka, to nie zaiskrzy. To bardzo niebezpieczny moment w zawodzie.

Zagrałam, dałam radę, nie aktorsko, o to się nie bałam, ale dałam radę porozumiewając się z całą ekipą po angielsku. I nie musimy mieć kompleksów wobec tych wielkich, lata pracy w polskich teatrach i system naszych szkół teatralnych powoduje, że nie mamy się czego wstydzić. Tylko niech nikt nas nie popędza, a będziemy oskarowi. Różnimy się komfortem pracy i niestety stawką. Skończyłam piękną przygodę filmową. François ciepło podziękował mi za dobrą pracę, przytulił i powiedział:

- Lidia, jesteś naprawdę dobrą aktorką.  – I tego się będę trzymać myśląc nieskromnie w środku „wiem”. To już drugi aktor hollywoodzki, z którym się zetknęłam, pierwszym był Roy Scheider, grałam jego matkę w scenach retrospekcji, ale nie miałam z nim sceny. Spotkaliśmy się w make-upie, Malowana powiedziałam cicho do charakteryzatorki, że aktor koło mnie na fotelu łudząco przypomina wspaniałego Scheidera z „Maratończyka”, no dobra, ze „Szczęk” też. 



- Ale to JEST Roy – powiedziała charakteryzatorka. – Nikt ci nie powiedział, że grasz jego matkę?

No jakoś nikt nie powiedział. Miły, starszy Pan, niezwykłej skromności wyszedł na zewnątrz, usiadł na murku publicznej toalety przy bulwarach obok Wawelu, pogoda piękna, wycieczek dużo z całego świata, wszyscy z niedowierzaniem przechodzili koło niego, potem cofali się robiąc zdjęcia. Roy uśmiechał się delikatnie, po czym niepostrzeżenie jednak udał się do swojego campera. To był jego ostatni film, „Iron cross”, 2008 rok. Nawet nie zdążył zagrać ostatniej  sceny, zmarł na raka. A scenę tę już w Stanach dograł dubler tyłem.  

A w Budapeszcie zeszłam z planu, i zaczęłam wyciągać setki
wsówek i szpilek z włosów, przybiegły Panie charakteryzatorki przepraszając, że się spóźniły i muszę to robić sama.

- Spokojnie, jestem aktorką teatralną, robię to co wieczór w teatrze.

- Ach! To ty jesteś aktorką teatralną!!! No tak! – komentowały pełne szacunku i podziwu.  Widać na całym świecie teatr wzbudza szacunek, tylko w Polsce jest traktowany jak margines i zabawę, do której trzeba dopłacać. Zrobiło mi się smutno. 


Lidia Bogaczówna jeszcze przed karierą w Holywood




Komentarze

  1. Znakomite opowiadanie. Świetnie sie to czyta. Pozdrawiam serdecznie Andrzej Rozhin

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję bardzo Andrzeju, taką opinia z Twoich ust to dla mnie bardzo ważna informacja. Będę się starać dalej. 😀

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem pod urokiem Pani opowieści! Od pierwszego, do ostatniego słowa czytałem z wielkim zainteresowaniem. Na końcu chciałoby się zadać głupawe pytanie: No i co było dalej?... Ale Pani już zapowiedziała, że kariera w Holywood...
    Super!... Ale Pani wtedy wyjedzie do tego Holywood... I jak Kraków będzie bez Pani żył?! Nie wyobrażam sobie tego... Niech się Pani zlituje! Please!

    OdpowiedzUsuń
  4. No dobra, jestem litościwa, zostaję w Krakowie. A tam, takie Hollywood, przereklamowane. 😂😂😂 A za ocenę dziękuję bardzo 😀

    OdpowiedzUsuń
  5. Kapitalnie napisane.
    Brawo Lidziu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Uwielbiam Cię Lidziu stale i niezmiennie a historia fantastyczna i fenomenalnie opowiedziana :-) :-) a tak na marginesie - "Purpurowe skrzypce" to jeden z moich ulubionych filmów :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Lidka! Wspaniale, że piszesz. To naprawdę dobry pomysł. Fantastycznie się to czyta. Wierzę, że Oskarowa rola czeka gdzieś na Ciebie. Jeszcze chwila i te wszystkie apartamenty, limuzyny... cały ten splendor będą Twoje. Życzę Ci tego z całego serca!

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziękuję bardzo, trzymam za słowo i czekam. A póki co, piszę w takim razie dalej. 🥰

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY