Atlantyda...a może Kłajpeda

 

Kłajpeda – Teatr na Festiwalu z „Domem dźwięku”

 

22 czerwca 2018, piątek

Siedzę na lotnisku w Warszawie i czekam na samolot do Połąngi. Ha! No właśnie, gdzie to jest? Na Litwie, port lotniczy niedaleko Kłajpedy. A to gdzie jest? No właśnie. Do tej pory Kłajpeda leżała w mojej świadomości gdzieś obok Atlantydy, chociaż Tatuś marynarz – Kapitan Żeglugi Wielkiej wspominał o Kłajpedzie, boć to wielki port. To od Taty uczyłam się geografii. Jak były drobnicowce, to była Kopenhaga, Antwerpia, Bremen, Las Palmas. Węgiel to już South Africa, Japonia, no i tankowce – te wszędzie! Ale nie w Paryżu, Pradze, Szwajcarii – tego muszę się uczyć sama, bo tam nie ma morza.

Godzina 13.09

„Znajdujemy się w strefie turbulencji, proszę zapiąć pasy”. Festiwal Teatralny w Kłajpedzie, my z muzyczną instalacją performatywną „Dom dźwięku” cokolwiek to znaczy. Myślę, że mogą być w szoku – ja też byłam, ale szlaki w świadomości teatralnej widzów przeciera spektakl Michała Borczucha, na który się wieczorem wybieram. Nie chciało mi się jechać do Nowego do Warszawy, to obejrzę w Kłajpedzie, kto Bogaczowi zabroni.



14.15

Jedziemy busem z Połągi do Kłajpedy, 32 kilometry, same lasy. Droga jak z Wejherowa do Odargowa. Piękne słońce, wiatr wyrywa włosy z głowy. Co kraj, to obyczaj. Na każdym lotnisku, nawet jeśli z samolotu do budynku jest 100 metrów podjeżdżałam autobusem a tutaj „pieszkom”, trochę między samolotami, może dlatego, że to „lotniseczko”. Wojtek Blecharz – reżyser doleciał z Berlina.



23.30 w hotelu

Już niedługo północ, godzina później niż w Polsce, najkrótsza noc w roku i święto Janosa, za oknem w parku nad rzeką zabawa. Właściwie nad rzeczką, taka ¼ Wisły, na niej barki, żaglówki, na bulwarach kawiarnie, restauracje.



Zaszliśmy do jednej na obiad. Prawdziwy pyszny chłodnik litewski, piwo pszeniczne i rybki smażone na głębokim tłuszczu. Cienkie, długie, ale w smaku takie, jak Tatuś robił mi za każdym razem na mój przyjazd do Rudnika – wiedział, że je uwielbiam. Łowił uklejki, albo malutkie płotki, obtaczał w mące i smażył na ogromnej patelni na grillu w ogrodzie. Teraz tu jadłam  patrząc na krany pobliskiego portu i zatęskniłam. Za trzy tygodnie będzie 6 lat, kiedy jest po drugiej stronie Życia…..




Skorzystaliśmy z wolnego wieczoru i poszliśmy na spektakl Michała „Zew Cthulhu” na podstawie opowiadania  Lovecrafta z 1926 roku. Może po prostu po takim zmęczeniu siada percepcja? Chyba nie powinniśmy byli dzisiaj przychodzić, ale też koledzy z Nowego na krótkiej, ale pysznej kolacji „po” mówili, że jakoś dzisiaj „nie weszli’. No, i to mnie uspokoiło.

Teatr piękny z połowy XIX wieku w centrum brukowanego placu i uliczek z malutkimi kamieniczkami o niepolskiej architekturze. Takie pruskie, hanzeatyckie. A nad głowami w niebogłosy drą się mewy. Ulubiony teatr Ryszarda Wagnera. Z balkonu tego teatru przemawiał Hitler po zajęciu Kłajpedy w marcu 1939 roku.



Miasto do 1923 roku nosiło nazwę Memel, przez prawie 200 lat było lennem Polski. Tu w 1252 roku Krzyżacy rozpoczęli budowę zamku Memelburg. Inność na każdym kroku.



Po spektaklu poszliśmy na mały bankiecik do Kolegów z Warszawy, tym bardziej, że z Dominiką Biernat rozstałyśmy się przedwczoraj grając popremierowe „Czarne papugi” w reżyserii Michała w MOS-ie w Krakowie. Monika Niemczyk też z nami pracowała w styczniu, przy materiałach video do spektaklu.



Poznałam też Pana Zygmunta Malanowicza – malutki starszy Pan, dla mnie legenda kina. Usilnie szukałam w nim tego dziwnego młodzieńca z jasnymi włosami z „Noża w wodzie” Polańskiego. To był pierwszy film, który zapamiętałam z dzieciństwa, a oglądałam go przez szparę w drzwiach, bo przecież dzieci po dobranocce szły spać.

23 czerwca 2018, sobota

Lubię oswajać miasta, wtedy czuję, że są moje. Muszę wyszukiwać zaułki, uliczki, dziury w chodniku – stają się moim miejscem i ciągle ze zdumienia przecieram oczy, że poruszam się po historii powszechnej. Jeszcze przedwczoraj, kojarzyło mi się to miasto z Atlantydą, a dzisiaj widzę, że wysoka elegancka wieża ogromnego starego ciągu budynków to dawna stacja radiowa, w której od 1937 do 1941 roku pracował jako spiker Henryk Radauskas, poeta litewski urodzony w Krakowie.





Połąga, z której malutkiego lotniska się śmiałam stała się Połągą, która przed wojną była nadbałtyckim Zakopanem, i że bywał tu Witkacy, Sienkiewicz, Rydel, Wyczółkowski, a Reymont pracował tu nad „Chłopami”. Ponad 100 lat należała do Tyszkiewiczów, a witraże w kościele wykonał zakład Żeleńskich z Krakowa. Projektował  bratanek Matejki – Stefan.  Niedaleko w Nidzie, jest pięknie położony nad Bałtykiem duży drewniany dom. Tomasz Mann dostał go w dowód uznania za Nobla. Spędzał tu letnie sezony w latach 30-32. Bo my tu jesteśmy nad Zalewem Kurońskim. Powłóczyłam się od rana, począwszy od portu.



Tak uczciłam Dzień Taty, który zawijał do Kłajpedy. Ładne to miasto, niewiele pozostało po Związku Radzieckim. Tylko starzy ludzie mówią po rosyjsku, nawet między sobą. Nowe budynki wszystkie budowane z cegły w nawiązaniu do starych, dachy z pomarańczowej dachówki pięknie kontrastują z wszechobecną zielenią. Poza tym cisza i spokój. Niedaleko hotelu kiosk ze świeżo złowionymi rybami, kalmarami, morskimi ogromnymi potworami – wszystko wędzone obok w wędzarni pachnącej trocinami na łososiowy kolor. Kupiłam pstrąga łososiowego, ale smaczny! 11 euro, muszę wszystkiego popróbować, jak Tatuś, on by mi te ryby nazwał.



Ten dzień dzisiejszy był jednocześnie pierwszym dniem moich wakacji – aż mi się wierzyć nie chce, że zaraz muszę wyjść do teatru na próbę. No to wychodzę.



Po owocnej próbie „instalacji”, czyli czegoś, co nie wymaga żadnego szału emocjonalnego ani stresu, z wyjątkiem tego, że ludzie mogą nie zrozumieć o co „kaman”, klarnecistki zaproponowały wycieczkę na mierzeję – 1 euro w obie strony promem. Parę minut i już jesteśmy po drugiej stronie zatoki? Kanału? W każdym razie wody.



Lasem pachnącym doszliśmy do morza. Plaża jak w Dębkach, tylko zachód słońca zamiast po lewej to po prawej stronie.



Odurzający zapach ogromnych krzewów białej ciernistej gipsówki, którą dodaje się do bukietów, tutaj dzika, trochę mniejsza, ale pachnie oszałamiająco słodyczą. Mimo to nie przykryły zapachu mojego dzieciństwa, wiklinowych zarośli nad Sanem, gdzie Tata zabierał nas w upalne dni. Gdzieś tutaj je też poczułam.



Wróciliśmy na drugą stronę przemarznięci. Co było robić, zostało piwo i wspaniały śledź na cebulce z ziemniakami pieczonymi w mundurkach, podawany na desce.



W telewizji mecz Niemcy – Szwecja 2:1. Wróciliśmy do hotelu przed północą, kiedy na niebie było jeszcze widać ciemne chmury na tle głębokiego indygo. Powietrze mnie upoiło. Dzień Taty był Dniem morza, wszystko się układa w całość.



24 czerwca, niedziela

Nareszcie praca – 12, 14, 16, 18 –ta. Przecież tutaj nie ma nawet tylu mieszkańców żeby grać 4 razy, chyba zbyt optymistycznie nas potraktowali, a za oknem słońce, chmury i wiatr, 14 stopni. Zastanowiła mnie poranna cisza niedzielna, przecież w całej Polsce biją dzwony na kolejne msze. A tu głucho. Przedwczoraj przeszłam prawie całą Kłajpedę i ani jednego kościoła, cerkwi. Mieszkam w hotelu na 7 piętrze, widać po horyzont – nic, żadnej wieży, żadnego krzyża. Niedaleko, parę uliczek stąd tylko ogromny pałac ślubów. I rzeczywiście, ślub za ślubem, białe „bezy sukienne”, ale cywilnie.  Czyżby jednak spuścizna Związku Radzieckiego? Uczciłam Boga pracą.



Publiczność inteligentna, wrażliwa, muzyczna, chętna do współpracy, bo przecież to instalacja performatywna. Trochę miałam wątpliwości – niepotrzebnie, graliśmy 4 razy, Emejzing, jak powiedziała jedna z Pań „Tubylek”. Po całodziennym trudzie poszliśmy do restauracji, tej co zawsze, wreszcie obiad i wspaniale piwo, bo to już 19.30. A przy okazji obejrzymy nasze Orły w boju z Niemcami. Taaaaa….no cóż. No nie dostaną pieniędzy za wygraną, ale dorobią sobie przecież reklamą łupieżu, wody po goleniu, czy telefonu. Dla nich to nie gra o wszystko, bo wszystko to oni akurat mają. Współcześni bogowie, nie mogę tylko dociec, za co lud ich tak wielbi. Ale to już dawno ze sobą ustaliłam, że nie do końca gatunek zamieszkujący tę planetę jest mi zrozumiały. Mimo smacznej kaszanki wyszłam zniesmaczona z Halinką Jarczyk i Andrzejem Bonarkiem. W sumie najbardziej wygrała Bożenka Adamek, która poszła spać przed meczem i Tadziu Zięba połowicznie, bo obejrzał tylko połowę. Ale za to wprawił mnie w zdumienie widok asfaltu pod kątem prostym zmierzającego do nieba. Natychmiast zaczęłam obliczać z przerażeniem ileż to ja piw wypiłam. Spokojnie, to tylko most zwodzony po którym parę razy dziennie kursowaliśmy z hotelu do teatru.



Ale mózg się od razu denerwuje – pasy i strzałki do nieba? Taki widok to tylko dla Jamesa Bonda – on by to rozpędzonym samochodem szast-prast.  Dzisiaj zimno, ślisko i pada, gdzie jest lato! Może znajdę jutro nad polskim morzem? Chcę już przytulić Ignasia.

25 czerwca 2018, poniedziałek

 Rano po śniadaniu postanowiłam wreszcie znaleźć kościół, do samolotu do Warszawy jeszcze parę godzin.



2 kilometry dalej duży, ładny w środku, ale nie zabytek, tych chyba tutaj nie ma, tak jak nie było niestety wspaniałych wędzonych macek oktopusów, które wyglądały jak macki kosmitów trójpalczastych zakończonych wędzonymi wąsami.



What a pity! Jedliśmy je w sobotę wieczorem, była resztka, myślałam, że dowiozą. Już je jadłam oczyma wyobraźni z dębczańską ekipą popielowsko-ignacakową przy dzisiejszym wieczornym piwie, będzie mi tego brakowało. Oczywiście zimno i nadal pada. Nie szkodzi, każda pogoda dobra na zwiedzanie świata.



Godzina 19.15 W pociągu do Gdyni. Stamtąd Andrzej mnie odbierze i już Dębki, marzę o paru dniach wypoczynku z Rodziną. Jak to miło, że Ludwik pomyślał o takich wspólnych dniach tu, gdzie jeździłam z nimi na każde wakacje przez wiele lat. To znaczy, że miło wspominają. Chwilę odpocznę i znowu tony tekstu do nauki. 



Lidia Bogaczówna kochająca ten zawód mimo wszystko.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY