Majówka z Księżną Sissi

MAJÓWKA Z KSIĘŻNĄ SISSI

 Patrzę za okno i przypominam sobie jedną z naszych majówek parę lat temu.

3 maja, „Witaj majowa jutrzenko, świeć naszej polskiej krainie” Gdzieś musisz świecić, bo na pewno nie w Wiedniu. Ale tyle tutaj pięknych zabytków, że słońca nie muszę mieć.


Tym razem postanowiliśmy się wybrać do naszego Franza Jozefa i Jego Sissi, na dwór. To jedyny przypadek, kiedy krakowianie nie mówią „na pole”. Przyjechaliśmy wczoraj. Mieszkanie wspaniałe, pani miła. Jakiś haczyk musi być. Jest. Wzięła od nas 200 euro kaucji – oczywiście wytwornie. Na koniec Andrzej spytał, czy można tutaj stać samochodem. Pani Gerda z tym samym słodkim austriackim uśmiechem powiedziała, że w dzień tak, ale wieczorem nie, bo w tej dzielnicy jest taki obyczaj, że kiedy ludzie wracają z pracy, to lubią mieć miejsce parkingowe. Też bym lubiła pod moim domem w Krakowie.

No fajnie! Przed wieczorem trzeba szukać miejsca za pobliską ulicą Johnstrasse, która jest granicą dzielnic. W następnej już można parkować``, gdzie się chce.

Na razie zjedliśmy cesarski obiad z chińskich zupek złożony i pojechaliśmy odnaleźć Schoenbrunn, bo do 17-ej. Na wejście do letniej rezydencji Franciszka Józefa było już za późno, ale na ogrody otwarte do zmierzchu owszem. Słoneczko ładnie zaczęło przeświecać, a bzy i kasztany chyba na nawozach, bo bujne niespotykanie.

Jak na Cesarstwo przystało, skala tego ogromna, ale – porównując to do Wersalu – bez niepotrzebnego przepychu. Mówimy o ogrodach, bo na wnętrza musimy poczekać do następnej okazji. A co ważne – wstęp do ogrodów wolny, a w Wersalu trzeba płacić. Och, czego tam nie ma! Najstarsze Zoo w Europie, labirynt, Fontanna Neptuna, na samej górze, na tle nieba Arkada. Ale i łąki i aleje żwirowe. Bez żadnego „rocococo”. Natura jest piękna sama w sobie.

Zachwyciwszy się przestrzenią, skromnością i „ordnungiem”, mówiąc sobie „ja tu jeszcze wrócę” musieliśmy wracać, ale do domu, żeby porzucić na noc samochód w dzielnicy, gdzie jest może jakieś jedno wolne miejsce. Panowie wysadzili nas przed domem, pojechali i tyle ich widzieli. Chyba cofnęli się pod Pragę. Cóż to za obyczaj! Jeśli się wynajmuje przez Internet apartament, to trzeba napisać, że nie ma gdzie postawić samochodu – austriackie gadanie. A nam nie przyszło nawet do głowy o to pytać.

Ale jak się później okazało, wszystko jest po coś. Kiedy Panowie wreszcie wrócili, poszliśmy na piechotkę do centrum obejrzeć Wiedeń nocą. Szliśmy i szliśmy, i szliśmy…, aż doszliśmy do murów ogromnego wiaduktu okalającego stary Wiedeń.

- To pewnie pozostałość kolei cesarskiej.

- To co, w lewo, czy w prawo do centrum?

- Koniec języka za przewodnika.

Młody człowiek tubylec odpowiedział: „rechs, U-bahn, und 5 przystanków metrem.” A to pardon! Wydawało nam się widać, że Wiedeń to taki Kraków i wszędzie jest blisko, a tu przecież mieszka 1,6 mln ludzi.

Ale za to, przez przypadek braku samochodu musieliśmy wsiąść do metra. Kupiliśmy bilety 24-godzinne po 5.70 euro i zeszliśmy do inferno. Głęboko się nakopali – na jednym poziomie w dół jedna linia metra, a nasz U-3 na poziomie jeszcze niższym. W parę minut byliśmy na Stephanplatz. Wyszliśmy spod ziemi prosto na wejście do monumentalnej katedry.

- Otwarte! – pobiegliśmy zobaczyć wnętrze, a tam msza. Przecież niedziela dzisiaj. Bóg dla nas łaskaw, nie pomyśleliśmy o nim przez cały dzień, to on pomyślał o nas. Mimo późnej pory dużo ludzi, zwłaszcza młodzieży. Ksiądz opowiadał o dynamice zła, chyba na podstawie filmów amerykańskich, bo przeżywał, jakby na Oskara leciał. Na takim kazaniu nikt nie uśnie. Tylko patrzeć, a zacząłby się czołgać, strzelać, unikać, rzucać granatami, mówić głosem szatana. Przez to nie miałam czasu rozglądać się po zabytkach, ale i tak niewiele bym zobaczyła, bo wnętrze oświetlone skromnie. Zauważyłam obok wspaniałą ambonę kamienną, w lewej nawie ołtarz podobny do naszego Wita Stwosza. Generalnie skromność, strzelistość, tajemniczość.

Po mszy wyszliśmy na dużo bardziej oświetlone Graben – główny deptak Centrum. Miasto piękne o tej porze, puste. Poszliśmy w kierunku Hofburga mijając po drodze „kultową” kawiarnię Hawelka. 


- Tu przyjdziemy jutro na słynną wiedeńską kawę, choćby nie wiem, ile kosztowała.

Dalej Hofburg, Biblioteka, pomnik Marii Teresy o nienachalnej urodzie, pomiędzy ogromnymi gmachami trzech muzeów, potem Parlament, Ratusz i naprzeciwko Teatr Miejski. Umęczeni napotkaliśmy stację metra. Zeszliśmy do piekła i U-3 natychmiast zawiozło nas do domu, bo okazało się – kiedy wyszliśmy ze stacji, że mieszkamy tuż za rogiem. Metro to dobra rzecz. W domu jeszcze kolacja, winko Haneczki za zdrowie Haneczki, i lulu pa, bo jutro czeka turystów dzień 2 – ciężki. Według krokomierza Haneczki zrobiliśmy ponad 9 tys. kroków.

Jutro, czyli dzisiaj zaczęło się dzwonem Zygmunta tuż przy uchu, bo na końcu uliczki jest kościół – ładny, ceglany, wygląda na neogotycki – i dzwony o różnych barwach biją po uszach bez opamiętania.

Na zewnątrz deszcz. Śniadanie zjedliśmy niespiesznie, i do pobliskiej obczajonej U-3. Dzisiaj Hofburg – apartamenty Sissi i Franciszka. Prawdziwym cudem okazały się zachowane w całości zastawy stołowe – porcelana miśnieńska, chińska, z czeskiej Bohemii, angielska – nie na 6 czy 12 osób, ale dziesiątki. Przecież uczestnicy kongresu Wiedeńskiego – a było ich kilkuset – też musieli jeść, i to nie skromnie.

Całe wyposażenie kuchni – rondle, tace, formy, szkła, sztućce, świeczniki, porcelana toaletowa – nigdy nie widziałam tego w tak dobrym stanie, gatunku i ilości. Skrzynie ogromne, drewniane do przewozu tych delikatnych dzieł sztuki stołowej, gdzie warstwami układane były w specjalnie dopasowanych, wyściełanych zagłębieniach. Co do wielu części tych zastaw musieliśmy domyślać się ich przeznaczenia. Chyba cofnęliśmy się w sztuce jedzenia do jaskiń – szybko i byle jak. Co my zostawimy potomnym do oglądania – talerzyki papierowe i sztućce plastikowe. A tu kilkanaście sal przyprawia o zawrót głowy. Niektóre z półmisków większe od stołów we współczesnych blokowych mieszkaniach.

Zgnębiona przeszłam do apartamentów Sissi i „naszego” Cesarza. Jest co oglądać, ale czy amfiladę kilkudziesięciu pomieszczeń można nazwać „swoim przytulnym domem”? Suknie piękne, zajmujące przestrzeń pokoju, czy pozwalały na swobodę codzienną? Wiem coś o tym, grając teraz carycę Katarzynę. Kostium wspaniały, ale trudno oddychać, usiąść, jeść, schylić się, przejść przez drzwi – fiszbiny pozwalają wyłącznie na trzymanie się prosto, wyniośle, dumnie, odstraszająco. O skorzystaniu z toalety nie wspomnę.

A tu ubrania Sissi, która przy wzroście 172 cm ważyła 50 kg, a w talii miała 50 cm. Teraz już wiemy, ze to oznaki anoreksji. Chyba miała powody. Wszędzie jej portrety – pięknej i smutnej, z włosami do ziemi. Każda z nas w dzieciństwie – teraz zresztą też, marzy o tym, żeby być księżniczką. Chyba nie warto, bo nawet ubrania nie pozwalają żyć.

Wyszliśmy na deszcz. Kawa. Kawa! Ale po drodze weszliśmy do bogatego, barokowego kościoła św. Pawła. O 15-ej odbywają się tutaj bezpłatne koncerty organowe z chorem, jak na miasto muzyki przystało. My zadowoliliśmy się próbą, bo do 15-ej nasi panowie umarliby z tęsknoty za obiecaną kawą. Więc do Hawelki. Trochę nas poraziła zasłona z dymu tysiąca papierosów, ale motywacją pochwalenia się, że u Hawelki byliśmy i piliśmy, zwyciężyła. Zamówiliśmy wiener melange, czyli czarną kawę z mlekiem.

Owszem, smaczna, a jeszcze do tego miły pan kelner przybiegł z wiadomością, że świeży strudel właśnie wychodzi z pieca – czy reflektujemy. Oczywiście reflektowaliśmy, jak wszyscy na sali. Gorący, ciasto – same płatki. Receptura ta sama od ponad stu lat. Poczuliśmy się europejsko. Jak dobrze, że nie musimy już przeliczać na złotówki.



Po kawce do kościoła Augustianów, tuż obok Hofburgu zobaczyć, gdzie Sissi brała ślub. Wysoki, ze skromnymi żyrandolami, długi, żadnego przepychu, surowy. Podczas ceremonii ślubnej oświetlony był 15 tys. świec. Z zewnątrz też niepozorny, można go przeoczyć.

Następnie Albertina z dziwnym dachem w kształcie deski surfingowej nad wejściem, gdzie aktualnie dzieła Andy Warhola, obok Opera monumentalna, znana nam wszystkim z baletów pokazywanych w koncercie noworocznym. Dzisiaj Carmen – 90 euro bilety, jutro Tosca – 70 euro. Przykre, że na to jeszcze nie możemy sobie pozwolić. Ale przyjdzie jeszcze taki czas – chcę w to wierzyć. Pociesza mnie tylko to, że Mozart był w gorszej sytuacji, bo pod koniec młodego życia nie stać go było na nic i umarł w nędzy. Ja przynajmniej wiem, że młodo nie umrę. Biedny Mozart – poczekałby tylko 200 lat i zarobiłby fortunę, gdyby brał centima od kulki czekoladowo - marcepanowej. Gdzie nie spojrzeć Mozartkugeln, a przecież on był od muzyki, a nie od amunicji. Nie byłby Wiedeń tak bogaty, gdyby nie Sissi i Mozart. Zastanawiam się, na kim Kraków tak mógłby zarobić. Na Modrzejewskiej nie bardzo, bo Amerykanie byli od nas mądrzejsi – wykorzystali to 100 lat temu. Były jej kosmetyki, stroje, kapelusze – wszystko a la Modjeska. Może by kulki Starego Wiarusa Solskiego sprzedawać, albo kulki smoka? Głupi pomysł, bo by się za bardzo z „kulkami” baranimi kojarzyło. Penderecki też by chyba na to nie poszedł – proszę dwie kulki Pendereckiego?

Jak coś wymyślę, to opatentuję. A  póki co pojechaliśmy metrem do Grinzingu. Ależ to wygoda tutaj z komunikacją. Pociągi podjeżdżają jak na zamówienie, świetne połączenia z przesiadkami – i już na przedmieściach, gdzie niegdyś, w bliskości winnic mieszkało dużo sławnych ludzi: Bethoven – oj, biednie mieszkał w malutkim domku tuż przy ulicy. Dwa numery dalej – Freud. Schubert też.

Ale Zdziś markotny, bo inaczej sobie ten Grinzing wyobrażał.

- Przereklamowane!

- Ale możliwe, że kiedy słoneczko świeci, jest tu zupełnie inaczej.

Poszliśmy jeszcze na winko białe i do domu. Tramwaj, metro, dwie przesiadki – wszystko w pół godziny. W ten sposób poznajemy Wiedeń od każdej strony.

Przy kolacji przeczytaliśmy i przekomentowaliśmy książkę o życiu Sissi, którą kupiłam w Hofburgu. Smutne życie bez miłości. Bardzo podobne do życia Diany. Nie chcę być księżniczką.

4 maja wtorek, Rano śniadanie z duszą na ramieniu, w obawie, czy gdzieś tam jeszcze stoi nasz samochód, bo od przedwczoraj go nie odwiedzaliśmy. Stał – trochę obrażony. Mimo to zawiózł nas kilkadziesiąt  kilometrów do Melk, ogromnego klasztoru nad maleńkim miasteczkiem. 


To miejsce, zwłaszcza biblioteka z 2 tysiącami ksiąg była inspiracja dla Umberto Ecco do napisania „Imienia róży”.


Już z daleka widać na wzgórzu kolos – trochę przypominający Asyż, choć nie tak lekki. Turystów mało, w środku przepych nie kojarzący się z klasztorem. Kąpiące złotem bogactwo, którego nie powstydziłby się pałac magnacki. Ponad 3 tys. ha lasów, winnice, pola. Odrestaurowany, za ogromne pieniądze unijne, ale ze smakiem i pomysłem. Bogate, cenne ornaty wyszywane złotem, relikwiarze, kielichy, obrazy wystawione w amfiladzie niewielkich komnat o wspaniałych drewnianych, wzorzystych posadzkach, i kolorowych plafonach. W niektórych salach całe ściany pokryte lustrami, poszerzające przestrzeń w nieskończoność i mnożące złote skarby. W niektórych z białych ścian wyłaniają się białe postaci w połowie przenikania z innej przestrzeni i czasu – „my tu też żyliśmy i nadal jesteśmy”, w tle muzyka sakralna, na  ścianach obrazy multimedialne – historia z nowoczesnością, my z przodkami, pilnującymi swoich dzieł.

Ale kościół przebił wszystkie wyobrażenia o bogactwach – złoto we wszystkich kolorach, od jasnego po miedziane. To nie barok i nie rococo – wszystkie skarby świata tego. Szeroko i wysoko, balkony, koronki, stiuki, boczne ołtarze z dwoma leżącymi w szklanych trumnach kościotrupami, ubranymi a la Michel Jackson, nawet z maseczkami tiulowymi na …byłej twarzy. Ani jednego centymetra bez malunków i ozdób. Skromność była tu raczej słowem nieznanym. Boga należy chwalić, ale chyba bardziej modlitwą. A tu pycha, pycha, pycha! Dla nas – potomnych, przydatna, bo jest co oglądać, ale dla biednych poddanych wiernych? Przecież za darmo takie dzieła nie powstały.

Zeszliśmy z góry przechodząc przez sklep z wyrobami klasztornymi. Czy piliście kiedyś likier fiołkowy? Ja też nie. Kupiłam na spróbowanie. Wygląda jak denaturat, ale smakuje słodko. Jeszcze mydło różane. Zapachy natury. W malutkim hoteliku wypiliśmy kawę – też melange, ale z bitą śmietaną. I chociaż lepsza, to od hawelkowej tańsza.

Do Wiednia dotarliśmy ok. 16-ej. Odstawiliśmy samochód do strefy bezpiecznej i znowu do ukochanego metra na Stefanpatz. Chcieliśmy obejrzeć kościół Kapucynów, gdzie w kryptach leży 138 Habsburgów – nadal nie żyją – chociaż w przewodniku było napisane, że krypty do 16-ej. Poszliśmy mimo to, żeby zobaczyć wnętrze kościoła, w coraz bardziej padającym deszczu – a nie wzięliśmy parasoli – kupując po drodze kandyzowane fiołki, przysmak Sissi z tejże samej cukierni. 



 A tu niespodzianka! Krypty do 18-ej. Byliśmy jedni z ostatnich. Uwagę przykuła ogromna trumna, właściwie sarkofag Marii Teresy, która kazała pochować się wraz z mężem. Srebrna, rzeźbiona, z czaszkami, medalionami, na cokole – monstrum, tak jak i cesarzowa za życia. Tyle trumien na raz. To wygląda, jak katastrofa lotnicza. Na końcu tego ciągu żywotów, chorób, narodzin, miłości, kłótni, wojen, historii Europy pozamykanych w trumnach cesarz Franciszek Józef pośrodku, z lewej Sissi, z prawej Rudolf – ich jedyny syn. Czy to w porządku, że Maria Vetschera pochowana został w nocy, po cichu, bez kościelnego pogrzebu, a Rudolf, który przecież zabił ją i siebie, został uznany za niepoczytalnego i miał pogrzeb z honorami. Władzy wszystko wolno.

Te trzy trumny dużo skromniejsze, pokryte – mimo upływu lat świeżymi kwiatami i wieńcami. To pewnie wdzięczni wiedeńczycy za ich barwne życia, na których do tej pory robią świetne interesy: Sissi zamordowana, Rudolf morderca i samobójca w imię nieszczęśliwej miłości, Franciszek, ostatni cesarz, który uwielbiając Sissi zdradzał ją na lewo i prawo, i rzadko z nią przebywał. Barwna rodzinka!

Po tej audiencji, przy „częściowej” nieobecności gospodarzy, poszliśmy zobaczyć budynek Secesji z wymalowanym na fasadzie przez Gustawa Klimta wyobrażeniem IX Symfonii Beethovena. Widzieliśmy nad wejściem co prawda coś w rodzaju fryzu ze złotych liści podobnych do kasztana, ale w poszukiwaniu czegoś okazalszego, zachwalanego w przewodnikach obeszliśmy w deszczu budynek dookoła. I nic! Tylko złoty fryz.



To ja mam bogatsze wyobrażenie IX symfonii od Gustawa Klimta. Szkoda, że nie dane nam było zobaczyć wnętrz, bo pewnie czysta secesja. Ale trudno, nie wydaje mi się, żeby były piękniejsze od domu secesji w Pradze. A tam na dodatek z zewnątrz też cudo. Ze słowem na ustach „przereklamowane”, żeby poczuć się luksusowo, zmoknięci jak kury, poszliśmy na sachera do Sachera. Trudno, dobre samopoczucie kosztuje, a poznanie boli.

I znowu zaskoczenie, ale miłe – to poznanie nie było aż tak bolesne, bo porcja sachera z bitą śmietaną jedynego słusznego od 175 lat kosztuje 4.50. Dobrze, że się odważyliśmy, bo widzieliśmy takich, którzy przechodząc tęsknie zaglądali przez szybę myśląc, że na pewno w środku sami bogacze. A tu tylko jeden Bogacz. Tort rzeczywiście smaczny, ciasto czekoladowe, wilgotne, bez masy, tylko z niteczką konfitury przez środek, polane równiutko glazurą czekoladową i przypieczętowane czekoladowym medalionem „sacher”.

A wnętrze w rodzaju dawnej krakowskiej „Antycznej” – oczywiście przestronniejsze, z portretami władców i Sissi w dobrych ramach. A za oknem gmach Opery wiedeńskiej. W ten sposób poznaje się kraj naprawdę rzetelnie.

I znowu metro, z nowymi biletami 24-godzinnymi, które dla uatrakcyjnienia pobytu sprawdzał nam kanar. Myślałam, ze germański ordnung jest tutaj tak zakorzeniony, ze nikt nie jeździ bez biletu, a tu proszę! Cała grupa koło nas. Ciągle w nas jest gdzieś w środku kompleks wobec innych narodów. Przez wiele lat socjalistycznej biedy czuliśmy się gorsi, gorzej ubrani, nie umiejący się zachować, obsługiwać bankomatów, parkingów, metra. Teraz nie musimy się wstydzić. Nagle nie ma różnic w towarach, samochodach, ubraniach. Teraz patrzę obiektywnie, bez lęku i widzę brud na ulicach, dziury, odrapane i brzydkie bloki, byle jakie sklepy i ludzi  jeżdżących na gapę. I nas Polaków miłych, ustępujących miejsca, przepuszczających przez drzwi, i zdumione miny Tubylców, ze ktoś jeszcze to robi. Trzeba  podróżować, żeby siebie docenić. Od razu lepiej!

5 maja

Trzeba było wstać rano, zjeść śniadanie, spakować się, posprzątać, bo o 10-ej oddając klucze chcieliśmy odzyskać kaucję 200 euro. Samochód tym razem mogliśmy zostawić przed domem, bo i tak przed 18-tą wyjeżdżamy z Wiednia. Do pobliskiego Schonbrunn podjechaliśmy autobusem prosto pod wspaniałą bramę. Dzisiaj oglądamy wnętrza. Boże, jaki przepych! Gabinety chińskie, myśliwskie, sypialnie, sale ceremonialne, żyrandole – na oświetleni Wielkiej Sali, w której w 1961 roku spotkali się Kennedy i Chruszczow potrzeba 1800 żarówek. Gabinet i sypialnia Franciszka Józefa. Wszędzie obrazy, zdjęcia jego ukochanej żony Elżbiety „Sissi”, tak do tej pory świat zakodował. A na parawanie obrazki święte z miejsc, które odwiedzała jego wieloletnia kochanka, aktorka, z którą miał córkę. Pierwszy kryzys małżeński był tuż po ślubie. Sissi nieszczęśliwa uciekała od niego, kiedy tylko mogła. Pisała wiersze okropnie smutne. Jej życie zaczęło mi się jawić dokładnie, jak życie księżnej Diany. Przy wzroście 172 cm ważyła 50 kilo. Nie jadła, dbała o figurę nadmiernie, w jej sypialni drążki i drabinki do ćwiczeń – przecież to anoreksja. Wydawałoby się, że czasy się zmieniły – widać na dworach niespecjalnie, wystarczy spojrzeć na angielski.

Na żadną intymność nie można było liczyć, bo wszystkie pokoje w amfiladach, łącznie z sypialniami. Jedna z nich, reprezentacyjna, gdzie odbywały się chrzty. Matka w połogu przyjmowała na łóżku cały dwór, Kościół i gości. Tę sypialnię zamówiła  jeszcze cesarzowa Maria Teresa – ogromna kobieta, to i gabaryty łóżka jak dla słoni.. bordowy aksamit grubo wyszywany złotem, story, kapa, baldachim. W pomieszczeniu nic, tylko łoże. Trudno się dziwić, skoro miała 16- ro dzieci, to spędziła tu niemałą część życia. Tu też urodził się Franciszek Józef. Czasami mam takie sny, że przez sypialnię przechodzi rzędem całe miasto i budzę się mokra. A przecież dawniej porody królewskie odbywały się publicznie. Dopiero Maria Antonina, córka Marii Teresy stanowczo się temu sprzeciwiła, w czym poparł ja lekarz, bo tłum zabierał powietrze rodzącej. Taki był zaduch, że nie miała sił rodzić.

Z Schonbrunn naszym ukochanym metrem pojechaliśmy na Plac Karola, gdzie stoi kościół Karola Boromeusza z dwiema kolumnami na wzór kolumny Trajana, na których przedstawiono sceny z okresu wielkiej epidemii dżumy. Naprzeciwko siedziba Filharmoników wiedeńskich – gmach wielkości naszego Muzeum Narodowego, tyle, że urodziwy. Dwie secesyjne stacje metra, teraz zamienione na kawiarnię i galerię. Z daleka świeci też złota kula ażurowa na dachu „Secesji”, tuż nad Klimtem. Z daleka dużo ładniej to wygląda, trochę odwołuję malkontenctwo z wczoraj.

A Placu Karola już tylko rzut beretem do Belwederu. Tyle tego, że pół Polski by obdzielił. W dolnym Belwederze zaliczyliśmy tylko toalety i znowu wzwyż, żwirowymi alejkami, mijając fontanny i klomby wzorzyste, jak tureckie kobierce dotarliśmy do Górnego Belwederu, gdzie Galeria Sztuki każdych pieniędzy warta. Przede wszystkim Gustaw Klimt. Wszystkie najbardziej znane obrazy, które dotąd znałam z kart do gry, kubków do herbaty i podstawek pod kieliszki – Pocałunek, Adam i Ewa, Salome. A dalej następni wielcy – Oskar Kokoschka, Renoir, Degas.

Te podróże rzeczywiście kształcą i utwierdzają w przekonaniu, ze jesteśmy małym, niebogatym państewkiem z malutkim miasteczkiem Krakowem, w którym jest zameczek Wawel, a zamiast sachera mamy oscypka i obwarzanka. A my ciągle po sarmacku nadymamy się na pępek Europy. Owszem, to Sobieski zwyciężył Turków pod Wiedniem, ale to było 450 lat temu, a my do tej pory odpoczywamy za niego. Przydałoby się już coś nowszego spektakularnego, żeby się tym podpierać. Może bitwa o Anglię nas trochę ratuje, Monte Cassino, i „Solidarność”, ale tę zaprzepaszczamy każdego dnia.

Spacerkiem, już w coraz większym deszczu poszliśmy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję – bar kanapkowy Trześniewski. Tuż przy Katedrze. To cała sieć wiedeńska. Kanapki małe, prostokątne z pastami jajecznymi, z tuńczyka, z ogórka, z papryki – ero za sztukę. Wpadają tu wszyscy: od nas, po eleganckich biznesmenów z okolicznych biur, bo modne.

Jeszcze   tylko herbata na rozgrzanie  - tym razem w innej kawiarni, żeby porównać smak strudla i sachera. Nie ma co porównywać. Oryginał najlepszy – teraz wiem. Trochę żal wyjeżdżać, tym bardziej, że jutro do pracy. Ale pogoda fatalna. Lało do Wrocławia, potem burze śnieżne, zaspy i 9 stopni.

Lidia Bogaczówna, marząca o słońcu.

 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

Ach, te Sylwestry!!!