Majówka z Księżną Sissi
MAJÓWKA Z KSIĘŻNĄ SISSI
Patrzę za okno i przypominam sobie jedną z
naszych majówek parę lat temu.
3 maja, „Witaj majowa jutrzenko, świeć naszej polskiej krainie” Gdzieś musisz świecić, bo na pewno nie w Wiedniu. Ale tyle tutaj pięknych zabytków, że słońca nie muszę mieć.
Tym razem postanowiliśmy
się wybrać do naszego Franza Jozefa i Jego Sissi, na dwór. To jedyny przypadek, kiedy
krakowianie nie mówią „na pole”. Przyjechaliśmy wczoraj. Mieszkanie wspaniałe,
pani miła. Jakiś haczyk musi być. Jest. Wzięła od nas 200 euro kaucji –
oczywiście wytwornie. Na koniec Andrzej spytał, czy można tutaj stać
samochodem. Pani Gerda z tym samym słodkim austriackim uśmiechem powiedziała,
że w dzień tak, ale wieczorem nie, bo w tej dzielnicy jest taki obyczaj, że
kiedy ludzie wracają z pracy, to lubią mieć miejsce parkingowe. Też bym lubiła
pod moim domem w Krakowie.
No fajnie! Przed
wieczorem trzeba szukać miejsca za pobliską ulicą Johnstrasse, która jest
granicą dzielnic. W następnej już można parkować``, gdzie się chce.
Na razie zjedliśmy
cesarski obiad z chińskich zupek złożony i pojechaliśmy odnaleźć Schoenbrunn,
bo do 17-ej. Na wejście do letniej rezydencji Franciszka Józefa było już za
późno, ale na ogrody otwarte do zmierzchu owszem. Słoneczko ładnie zaczęło
przeświecać, a bzy i kasztany chyba na nawozach, bo bujne niespotykanie.
Jak na Cesarstwo
przystało, skala tego ogromna, ale – porównując to do Wersalu – bez
niepotrzebnego przepychu. Mówimy o ogrodach, bo na wnętrza musimy poczekać do
następnej okazji. A co ważne – wstęp do ogrodów wolny, a w Wersalu trzeba
płacić. Och, czego tam nie ma! Najstarsze Zoo w Europie, labirynt, Fontanna
Neptuna, na samej górze, na tle nieba Arkada. Ale i łąki i aleje żwirowe. Bez
żadnego „rocococo”. Natura jest piękna sama w sobie.
Zachwyciwszy się
przestrzenią, skromnością i „ordnungiem”, mówiąc sobie „ja tu jeszcze wrócę”
musieliśmy wracać, ale do domu, żeby porzucić na noc samochód w dzielnicy,
gdzie jest może jakieś jedno wolne miejsce. Panowie wysadzili nas przed domem,
pojechali i tyle ich widzieli. Chyba cofnęli się pod Pragę. Cóż to za obyczaj!
Jeśli się wynajmuje przez Internet apartament, to trzeba napisać, że nie ma
gdzie postawić samochodu – austriackie gadanie. A nam nie przyszło nawet do
głowy o to pytać.
Ale jak się później
okazało, wszystko jest po coś. Kiedy Panowie wreszcie wrócili, poszliśmy na
piechotkę do centrum obejrzeć Wiedeń nocą. Szliśmy i szliśmy, i szliśmy…, aż
doszliśmy do murów ogromnego wiaduktu okalającego stary Wiedeń.
- To pewnie pozostałość
kolei cesarskiej.
- To co, w lewo, czy w
prawo do centrum?
- Koniec języka za
przewodnika.
Młody człowiek tubylec
odpowiedział: „rechs, U-bahn, und 5 przystanków metrem.” A to pardon! Wydawało
nam się widać, że Wiedeń to taki Kraków i wszędzie jest blisko, a tu przecież
mieszka 1,6 mln ludzi.
Ale za to, przez
przypadek braku samochodu musieliśmy wsiąść do metra. Kupiliśmy bilety
24-godzinne po 5.70 euro i zeszliśmy do inferno. Głęboko się nakopali – na
jednym poziomie w dół jedna linia metra, a nasz U-3 na poziomie jeszcze
niższym. W parę minut byliśmy na Stephanplatz. Wyszliśmy spod ziemi prosto na
wejście do monumentalnej katedry.
- Otwarte! – pobiegliśmy
zobaczyć wnętrze, a tam msza. Przecież niedziela dzisiaj. Bóg dla nas łaskaw,
nie pomyśleliśmy o nim przez cały dzień, to on pomyślał o nas. Mimo późnej pory
dużo ludzi, zwłaszcza młodzieży. Ksiądz opowiadał o dynamice zła, chyba na
podstawie filmów amerykańskich, bo przeżywał, jakby na Oskara leciał. Na takim
kazaniu nikt nie uśnie. Tylko patrzeć, a zacząłby się czołgać, strzelać,
unikać, rzucać granatami, mówić głosem szatana. Przez to nie miałam czasu
rozglądać się po zabytkach, ale i tak niewiele bym zobaczyła, bo wnętrze
oświetlone skromnie. Zauważyłam obok wspaniałą ambonę kamienną, w lewej nawie
ołtarz podobny do naszego Wita Stwosza. Generalnie skromność, strzelistość,
tajemniczość.
Po mszy wyszliśmy na dużo bardziej oświetlone Graben – główny deptak Centrum. Miasto piękne o tej porze, puste. Poszliśmy w kierunku Hofburga mijając po drodze „kultową” kawiarnię Hawelka.
- Tu przyjdziemy jutro na
słynną wiedeńską kawę, choćby nie wiem, ile kosztowała.
Dalej Hofburg, Biblioteka,
pomnik Marii Teresy o nienachalnej urodzie, pomiędzy ogromnymi gmachami trzech
muzeów, potem Parlament, Ratusz i naprzeciwko Teatr Miejski. Umęczeni
napotkaliśmy stację metra. Zeszliśmy do piekła i U-3 natychmiast zawiozło nas
do domu, bo okazało się – kiedy wyszliśmy ze stacji, że mieszkamy tuż za
rogiem. Metro to dobra rzecz. W domu jeszcze kolacja, winko Haneczki za zdrowie
Haneczki, i lulu pa, bo jutro czeka turystów dzień 2 – ciężki. Według
krokomierza Haneczki zrobiliśmy ponad 9 tys. kroków.
Jutro, czyli dzisiaj
zaczęło się dzwonem Zygmunta tuż przy uchu, bo na końcu uliczki jest kościół –
ładny, ceglany, wygląda na neogotycki – i dzwony o różnych barwach biją po
uszach bez opamiętania.
Na zewnątrz deszcz.
Śniadanie zjedliśmy niespiesznie, i do pobliskiej obczajonej U-3. Dzisiaj
Hofburg – apartamenty Sissi i Franciszka. Prawdziwym cudem okazały się
zachowane w całości zastawy stołowe – porcelana miśnieńska, chińska, z czeskiej
Bohemii, angielska – nie na 6 czy 12 osób, ale dziesiątki. Przecież uczestnicy
kongresu Wiedeńskiego – a było ich kilkuset – też musieli jeść, i to nie
skromnie.
Całe wyposażenie kuchni –
rondle, tace, formy, szkła, sztućce, świeczniki, porcelana toaletowa – nigdy
nie widziałam tego w tak dobrym stanie, gatunku i ilości. Skrzynie ogromne,
drewniane do przewozu tych delikatnych dzieł sztuki stołowej, gdzie warstwami
układane były w specjalnie dopasowanych, wyściełanych zagłębieniach. Co do
wielu części tych zastaw musieliśmy domyślać się ich przeznaczenia. Chyba
cofnęliśmy się w sztuce jedzenia do jaskiń – szybko i byle jak. Co my zostawimy
potomnym do oglądania – talerzyki papierowe i sztućce plastikowe. A tu
kilkanaście sal przyprawia o zawrót głowy. Niektóre z półmisków większe od
stołów we współczesnych blokowych mieszkaniach.
Zgnębiona przeszłam do
apartamentów Sissi i „naszego” Cesarza. Jest co oglądać, ale czy amfiladę
kilkudziesięciu pomieszczeń można nazwać „swoim przytulnym domem”? Suknie
piękne, zajmujące przestrzeń pokoju, czy pozwalały na swobodę codzienną? Wiem
coś o tym, grając teraz carycę Katarzynę. Kostium wspaniały, ale trudno oddychać,
usiąść, jeść, schylić się, przejść przez drzwi – fiszbiny pozwalają wyłącznie
na trzymanie się prosto, wyniośle, dumnie, odstraszająco. O skorzystaniu z
toalety nie wspomnę.
A tu ubrania Sissi, która
przy wzroście
Wyszliśmy na deszcz. Kawa. Kawa! Ale po drodze weszliśmy do bogatego, barokowego kościoła św. Pawła. O 15-ej odbywają się tutaj bezpłatne koncerty organowe z chorem, jak na miasto muzyki przystało. My zadowoliliśmy się próbą, bo do 15-ej nasi panowie umarliby z tęsknoty za obiecaną kawą. Więc do Hawelki. Trochę nas poraziła zasłona z dymu tysiąca papierosów, ale motywacją pochwalenia się, że u Hawelki byliśmy i piliśmy, zwyciężyła. Zamówiliśmy wiener melange, czyli czarną kawę z mlekiem.
Owszem, smaczna, a jeszcze do tego miły pan kelner przybiegł z wiadomością, że świeży strudel właśnie wychodzi z pieca – czy reflektujemy. Oczywiście reflektowaliśmy, jak wszyscy na sali. Gorący, ciasto – same płatki. Receptura ta sama od ponad stu lat. Poczuliśmy się europejsko. Jak dobrze, że nie musimy już przeliczać na złotówki.
Po kawce do kościoła
Augustianów, tuż obok Hofburgu zobaczyć, gdzie Sissi brała ślub. Wysoki, ze
skromnymi żyrandolami, długi, żadnego przepychu, surowy. Podczas ceremonii
ślubnej oświetlony był 15 tys. świec. Z zewnątrz też niepozorny, można go
przeoczyć.
Następnie Albertina z
dziwnym dachem w kształcie deski surfingowej nad wejściem, gdzie aktualnie
dzieła Andy Warhola, obok Opera monumentalna, znana nam wszystkim z baletów
pokazywanych w koncercie noworocznym. Dzisiaj Carmen – 90 euro bilety, jutro
Tosca – 70 euro. Przykre, że na to jeszcze nie możemy sobie pozwolić. Ale
przyjdzie jeszcze taki czas – chcę w to wierzyć. Pociesza mnie tylko to, że
Mozart był w gorszej sytuacji, bo pod koniec młodego życia nie stać go było na
nic i umarł w nędzy. Ja przynajmniej wiem, że młodo nie umrę. Biedny Mozart –
poczekałby tylko 200 lat i zarobiłby fortunę, gdyby brał centima od kulki
czekoladowo - marcepanowej. Gdzie nie spojrzeć Mozartkugeln, a przecież on był
od muzyki, a nie od amunicji. Nie byłby Wiedeń tak bogaty, gdyby nie Sissi i
Mozart. Zastanawiam się, na kim Kraków tak mógłby zarobić. Na Modrzejewskiej
nie bardzo, bo Amerykanie byli od nas mądrzejsi – wykorzystali to 100 lat temu.
Były jej kosmetyki, stroje, kapelusze – wszystko a
Jak coś wymyślę, to
opatentuję. A póki co pojechaliśmy
metrem do Grinzingu. Ależ to wygoda tutaj z komunikacją. Pociągi podjeżdżają
jak na zamówienie, świetne połączenia z przesiadkami – i już na przedmieściach,
gdzie niegdyś, w bliskości winnic mieszkało dużo sławnych ludzi: Bethoven – oj,
biednie mieszkał w malutkim domku tuż przy ulicy. Dwa numery dalej – Freud. Schubert
też.
Ale Zdziś markotny, bo
inaczej sobie ten Grinzing wyobrażał.
- Przereklamowane!
- Ale możliwe, że kiedy
słoneczko świeci, jest tu zupełnie inaczej.
Poszliśmy jeszcze na
winko białe i do domu. Tramwaj, metro, dwie przesiadki – wszystko w pół godziny.
W ten sposób poznajemy Wiedeń od każdej strony.
Przy kolacji
przeczytaliśmy i przekomentowaliśmy książkę o życiu Sissi, którą kupiłam w
Hofburgu. Smutne życie bez miłości. Bardzo podobne do życia Diany. Nie chcę być
księżniczką.
4 maja wtorek, Rano śniadanie z duszą na ramieniu, w obawie, czy gdzieś tam jeszcze stoi nasz samochód, bo od przedwczoraj go nie odwiedzaliśmy. Stał – trochę obrażony. Mimo to zawiózł nas kilkadziesiąt kilometrów do Melk, ogromnego klasztoru nad maleńkim miasteczkiem.
To miejsce, zwłaszcza biblioteka z 2 tysiącami ksiąg była inspiracja dla Umberto Ecco do napisania „Imienia róży”.
Już z daleka widać na wzgórzu kolos – trochę przypominający Asyż, choć nie tak lekki. Turystów mało, w środku przepych nie kojarzący się z klasztorem. Kąpiące złotem bogactwo, którego nie powstydziłby się pałac magnacki. Ponad 3 tys. ha lasów, winnice, pola. Odrestaurowany, za ogromne pieniądze unijne, ale ze smakiem i pomysłem. Bogate, cenne ornaty wyszywane złotem, relikwiarze, kielichy, obrazy wystawione w amfiladzie niewielkich komnat o wspaniałych drewnianych, wzorzystych posadzkach, i kolorowych plafonach. W niektórych salach całe ściany pokryte lustrami, poszerzające przestrzeń w nieskończoność i mnożące złote skarby. W niektórych z białych ścian wyłaniają się białe postaci w połowie przenikania z innej przestrzeni i czasu – „my tu też żyliśmy i nadal jesteśmy”, w tle muzyka sakralna, na ścianach obrazy multimedialne – historia z nowoczesnością, my z przodkami, pilnującymi swoich dzieł.
Ale kościół przebił
wszystkie wyobrażenia o bogactwach – złoto we wszystkich kolorach, od jasnego
po miedziane. To nie barok i nie rococo – wszystkie skarby świata tego. Szeroko
i wysoko, balkony, koronki, stiuki, boczne ołtarze z dwoma leżącymi w szklanych
trumnach kościotrupami, ubranymi a
Zeszliśmy z góry
przechodząc przez sklep z wyrobami klasztornymi. Czy piliście kiedyś likier
fiołkowy? Ja też nie. Kupiłam na spróbowanie. Wygląda jak denaturat, ale
smakuje słodko. Jeszcze mydło różane. Zapachy natury. W malutkim hoteliku
wypiliśmy kawę – też melange, ale z bitą śmietaną. I chociaż lepsza, to od
hawelkowej tańsza.
Do Wiednia dotarliśmy ok. 16-ej. Odstawiliśmy samochód do strefy bezpiecznej i znowu do ukochanego metra na Stefanpatz. Chcieliśmy obejrzeć kościół Kapucynów, gdzie w kryptach leży 138 Habsburgów – nadal nie żyją – chociaż w przewodniku było napisane, że krypty do 16-ej. Poszliśmy mimo to, żeby zobaczyć wnętrze kościoła, w coraz bardziej padającym deszczu – a nie wzięliśmy parasoli – kupując po drodze kandyzowane fiołki, przysmak Sissi z tejże samej cukierni.
A tu niespodzianka! Krypty do
18-ej. Byliśmy jedni z ostatnich. Uwagę przykuła ogromna trumna, właściwie
sarkofag Marii Teresy, która kazała pochować się wraz z mężem. Srebrna,
rzeźbiona, z czaszkami, medalionami, na cokole – monstrum, tak jak i cesarzowa
za życia. Tyle trumien na raz. To wygląda, jak katastrofa lotnicza. Na końcu
tego ciągu żywotów, chorób, narodzin, miłości, kłótni, wojen, historii Europy
pozamykanych w trumnach cesarz Franciszek Józef pośrodku, z lewej Sissi, z
prawej Rudolf – ich jedyny syn. Czy to w porządku, że Maria Vetschera pochowana
został w nocy, po cichu, bez kościelnego pogrzebu, a Rudolf, który przecież
zabił ją i siebie, został uznany za niepoczytalnego i miał pogrzeb z honorami.
Władzy wszystko wolno.
Te trzy trumny dużo
skromniejsze, pokryte – mimo upływu lat świeżymi kwiatami i wieńcami. To pewnie
wdzięczni wiedeńczycy za ich barwne życia, na których do tej pory robią świetne
interesy: Sissi zamordowana, Rudolf morderca i samobójca w imię nieszczęśliwej
miłości, Franciszek, ostatni cesarz, który uwielbiając Sissi zdradzał ją na
lewo i prawo, i rzadko z nią przebywał. Barwna rodzinka!
Po tej audiencji, przy „częściowej” nieobecności gospodarzy, poszliśmy zobaczyć budynek Secesji z wymalowanym na fasadzie przez Gustawa Klimta wyobrażeniem IX Symfonii Beethovena. Widzieliśmy nad wejściem co prawda coś w rodzaju fryzu ze złotych liści podobnych do kasztana, ale w poszukiwaniu czegoś okazalszego, zachwalanego w przewodnikach obeszliśmy w deszczu budynek dookoła. I nic! Tylko złoty fryz.
I znowu zaskoczenie, ale
miłe – to poznanie nie było aż tak bolesne, bo porcja sachera z bitą śmietaną
jedynego słusznego od 175 lat kosztuje 4.50. Dobrze, że się odważyliśmy, bo
widzieliśmy takich, którzy przechodząc tęsknie zaglądali przez szybę myśląc, że
na pewno w środku sami bogacze. A tu tylko jeden Bogacz. Tort rzeczywiście
smaczny, ciasto czekoladowe, wilgotne, bez masy, tylko z niteczką konfitury
przez środek, polane równiutko glazurą czekoladową i przypieczętowane
czekoladowym medalionem „sacher”.
A wnętrze w rodzaju
dawnej krakowskiej „Antycznej” – oczywiście przestronniejsze, z portretami
władców i Sissi w dobrych ramach. A za oknem gmach Opery wiedeńskiej. W ten
sposób poznaje się kraj naprawdę rzetelnie.
I znowu metro, z nowymi
biletami 24-godzinnymi, które dla uatrakcyjnienia pobytu sprawdzał nam kanar.
Myślałam, ze germański ordnung jest tutaj tak zakorzeniony, ze nikt nie jeździ
bez biletu, a tu proszę! Cała grupa koło nas. Ciągle w nas jest gdzieś w środku
kompleks wobec innych narodów. Przez wiele lat socjalistycznej biedy czuliśmy
się gorsi, gorzej ubrani, nie umiejący się zachować, obsługiwać bankomatów,
parkingów, metra. Teraz nie musimy się wstydzić. Nagle nie ma różnic w
towarach, samochodach, ubraniach. Teraz patrzę obiektywnie, bez lęku i widzę
brud na ulicach, dziury, odrapane i brzydkie bloki, byle jakie sklepy i
ludzi jeżdżących na gapę. I nas Polaków
miłych, ustępujących miejsca, przepuszczających przez drzwi, i zdumione miny
Tubylców, ze ktoś jeszcze to robi. Trzeba
podróżować, żeby siebie docenić. Od razu lepiej!
5 maja
Trzeba było wstać rano,
zjeść śniadanie, spakować się, posprzątać, bo o 10-ej oddając klucze chcieliśmy
odzyskać kaucję 200 euro. Samochód tym razem mogliśmy zostawić przed domem, bo
i tak przed 18-tą wyjeżdżamy z Wiednia. Do pobliskiego Schonbrunn podjechaliśmy
autobusem prosto pod wspaniałą bramę. Dzisiaj oglądamy wnętrza. Boże, jaki
przepych! Gabinety chińskie, myśliwskie, sypialnie, sale ceremonialne,
żyrandole – na oświetleni Wielkiej Sali, w której w 1961 roku spotkali się
Kennedy i Chruszczow potrzeba 1800 żarówek. Gabinet i sypialnia
Franciszka Józefa. Wszędzie obrazy, zdjęcia jego ukochanej żony Elżbiety „Sissi”,
tak do tej pory świat zakodował. A na parawanie obrazki święte z miejsc, które
odwiedzała jego wieloletnia kochanka, aktorka, z którą miał córkę. Pierwszy
kryzys małżeński był tuż po ślubie. Sissi nieszczęśliwa uciekała od niego,
kiedy tylko mogła. Pisała wiersze okropnie smutne. Jej życie zaczęło mi się
jawić dokładnie, jak życie księżnej Diany. Przy wzroście
Na żadną intymność nie
można było liczyć, bo wszystkie pokoje w amfiladach, łącznie z sypialniami.
Jedna z nich, reprezentacyjna, gdzie odbywały się chrzty. Matka w połogu
przyjmowała na łóżku cały dwór, Kościół i gości. Tę sypialnię zamówiła jeszcze cesarzowa Maria Teresa – ogromna
kobieta, to i gabaryty łóżka jak dla słoni.. bordowy aksamit grubo wyszywany
złotem, story, kapa, baldachim. W pomieszczeniu nic, tylko łoże. Trudno się
dziwić, skoro miała 16- ro dzieci, to spędziła tu niemałą część życia. Tu też
urodził się Franciszek Józef. Czasami mam takie sny, że przez sypialnię
przechodzi rzędem całe miasto i budzę się mokra. A przecież dawniej porody
królewskie odbywały się publicznie. Dopiero Maria Antonina, córka Marii Teresy
stanowczo się temu sprzeciwiła, w czym poparł ja lekarz, bo tłum zabierał
powietrze rodzącej. Taki był zaduch, że nie miała sił rodzić.
Z Schonbrunn naszym
ukochanym metrem pojechaliśmy na Plac Karola, gdzie stoi kościół Karola
Boromeusza z dwiema kolumnami na wzór kolumny Trajana, na których przedstawiono
sceny z okresu wielkiej epidemii dżumy. Naprzeciwko siedziba Filharmoników
wiedeńskich – gmach wielkości naszego Muzeum Narodowego, tyle, że urodziwy.
Dwie secesyjne stacje metra, teraz zamienione na kawiarnię i galerię. Z daleka
świeci też złota kula ażurowa na dachu „Secesji”, tuż nad Klimtem. Z daleka
dużo ładniej to wygląda, trochę odwołuję malkontenctwo z wczoraj.
A Placu Karola już tylko
rzut beretem do Belwederu. Tyle tego, że pół Polski by obdzielił. W dolnym
Belwederze zaliczyliśmy tylko toalety i znowu wzwyż, żwirowymi alejkami,
mijając fontanny i klomby wzorzyste, jak tureckie kobierce dotarliśmy do
Górnego Belwederu, gdzie Galeria Sztuki każdych pieniędzy warta. Przede
wszystkim Gustaw Klimt. Wszystkie najbardziej znane obrazy, które dotąd znałam
z kart do gry, kubków do herbaty i podstawek pod kieliszki – Pocałunek, Adam i
Ewa, Salome. A dalej następni wielcy – Oskar Kokoschka, Renoir, Degas.
Te podróże rzeczywiście
kształcą i utwierdzają w przekonaniu, ze jesteśmy małym, niebogatym państewkiem
z malutkim miasteczkiem Krakowem, w którym jest zameczek Wawel, a zamiast
sachera mamy oscypka i obwarzanka. A my ciągle po sarmacku nadymamy się na
pępek Europy. Owszem, to Sobieski zwyciężył Turków pod Wiedniem, ale to było
450 lat temu, a my do tej pory odpoczywamy za niego. Przydałoby się już coś
nowszego spektakularnego, żeby się tym podpierać. Może bitwa o Anglię nas
trochę ratuje, Monte Cassino, i „Solidarność”, ale tę zaprzepaszczamy każdego
dnia.
Spacerkiem, już w coraz
większym deszczu poszliśmy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję – bar kanapkowy
Trześniewski. Tuż przy Katedrze. To cała sieć wiedeńska. Kanapki małe,
prostokątne z pastami jajecznymi, z tuńczyka, z ogórka, z papryki – ero za
sztukę. Wpadają tu wszyscy: od nas, po eleganckich biznesmenów z okolicznych
biur, bo modne.
Jeszcze tylko herbata na rozgrzanie - tym razem w innej kawiarni, żeby porównać
smak strudla i sachera. Nie ma co porównywać. Oryginał najlepszy – teraz wiem. Trochę
żal wyjeżdżać, tym bardziej, że jutro do pracy. Ale pogoda fatalna. Lało do Wrocławia,
potem burze śnieżne, zaspy i 9 stopni.
Lidia Bogaczówna, marząca
o słońcu.
Komentarze
Prześlij komentarz