Moje dwie Moskwy, trzeciej nie chcę.
Moskwa
25 lutego 2012,
poniedziałek
Lecimy tuż nad chmurami,
które wypiętrzone w niezwykłe kształty wyglądają jak Himalaje obsypane
śniegiem. Jest w co wbić raki i czekan – rozglądam się za Aniołami
uprawiającymi alpinizm chmurny. Lecimy ku słońcu i co chwila widać obok jakąś
białą kreskę rysowaną niewidzialną ręką. To samoloty ważniejsze. My lecimy
takim małym, zabawkowym. Uszy mi się już odetkały, oczy otworzyły – mogę więc
pisać, bo jak zwykle winnam to moim przyjaciołom.
Zabieram Was w podróż do
Moskwy, chociaż przez Monachium.
Niedawno zadzwoniła
Lucynka z Teatru, tym razem nie po to, żeby przypomnieć o próbie;
- Lidko, czy zgodzisz się
polecieć do Moskwy na parę dni w ramach projektu Teatr XXI wieku – Zachód
spotyka Wschód, Wschód spotyka Zachód.
- Czy ja się godzę?
Oczywiście!
Ostatni raz – a zarazem pierwszy, byłam w Moskwie też na przełomie lutego i marca w 1996 roku z „Bobokiem” Dostojewskiego. Walery Fokin, który reżyserował u nas w teatrze ten spektakl miał 50-te urodziny, a ponieważ był w Rosji absolutnym carem od teatru – nadal zresztą tak jest – mer Moskwy spytał, co chce w prezencie. Walery zażyczył sobie festiwal swoich sztuk, które robił po całym świecie. I tak spędziłam tydzień w 20.stopniowym mrozie, w podróży, która trwała w nieskończoność, w pociągu z pozamykanymi na amen oknami. Mijaliśmy stepy i prerie i pustynie śnieżne, wioski bez prądu, gdzie domeczki sklecone ze sklejek, płyt, blach skupione były w nieładzie jeden przy drugim, jakby chciały się do siebie przytulić i ogrzać. Wszystko wydawało się być tymczasowe, jakby na zesłaniu. Nasze ogródki działkowe ze swoimi daczami wydawały się przy tym luksusowymi dzielnicami willowymi.
Mieszkaliśmy wtedy przy
Placu Czerwonym w hotelu, gdzie na śniadanie była kasza gryczana wymieszana z
gotowanym białkiem i kawałkiem zimnej parówkowej kiełbasy, i herbata lana
chochelką z wiadra, wszechobecna „etażnaja”, przepustki sprawdzane za każdym
wejściem do hotelu. Na około ludzie o mentalności homo sowieticus, z milicją z
kałasznikowem na sznurku na każdym kroku. O respektowaniu jakichkolwiek świateł
na wielopasmowych ulicach nie było mowy.
Żeby przejść na drugą stronę trzeba było szukać przejścia podziemnego w
metrze.
Kiedy wracałam zgnębiona
tamtejszym światem myślałam, że ziemię ojczystą będę całować. Po okropnych
chamskich, butnych rosyjskich celnikach z psami, którzy wyrzucili nas w nocy w
piżamach z przedziałów sypialnych na zimny korytarz i szukali nie wiem czego,
wszedł elegancki polski celnik. Wyłączył światło, włączył malutką latareczkę, i z leciutkim cieniem uśmiechu powiedział łagodnym głosem, jakby nie rozumiejąc:
- A dlaczego Państwo tak
na korytarzu stoją. Nie wygodniej w środku?
Usiedliśmy na swoich
rozbebeszonych łóżkach, nie skorzy do żartów, on sprawdził tylko paszporty
przyświecając sobie latarką, żeby nie razić nas w oczy – jak powiedział.
Wreszcie mnie odetkało i prosto z serca wyrwało mi się:
- Boże, jaki Pan piękny!
A on na to z lekkim
uśmiechem kokieterii i satysfakcji, jakby tylko na to czekał, odrzekł:
- Wszyscy tak mówią, jak
stamtąd wracają.
Dlatego teraz, po 16
latach chcę konfrontacji. Co tam się zmieniło? Zachód zaczyna być dla nas
nudny, w każdej chwili można wsiąść w samochód i pojechać. A tu, w stronę Azji,
z wizami? Lubię przygody.
Swoją drogą zastanawiam
się, gdzie się uplasować w tym zdaniu „Zachód spotyka Wschód…” itd. Co ja
jestem? Ja się mam za… no nie wiem, chyba Zachód? Ale dusza słowiańska? Zachód
ma nas za Wschód, Wschód ma nas za Zachód.
Tak więc my – ludzie
chyba Zachodu, lecimy w 5 osób: Błażej Wójcik, Marek Mikos, Łukasz Fijał -
student reżyserii i Krzysztof Dubiel – koordynator całego projektu.
14.45 Lądujemy w
Monachium. Dlaczego? Bo w przetargu na najtańsze bilety nie został określony przedział
czasowy, dlatego cieszymy się, że nie lecimy przez Alaskę. Teraz mamy 6 godzin
przerwy. No cóż, survival!
17.00. Siedzimy w uroczej
gospodzie bawarskiej. Obok tubylcy grają w karty zalewając piwem. Nasi Panowie
też oczywiście weizenbeer. Miasteczko urocze, najstarsze w Bawarii – Freising,
czyli Fryzynga. Dojechaliśmy do niego z Flughafen za jedyne 2,50 euro autobusem
podmiejskim. Odwiedziliśmy Rynek z ratuszem z 1904 roku, surowy Kościół św.
Jerzego, pochodzący z 1250. Kto by pomyślał, że to tu jest najstarszy browar
świata, pochodzący z
21.00 Czekamy na odprawę
do Moskwy.
28 lutego, wtorek, 10.45
czasu tutejszego, czyli 3 godziny do przodu.
Z lotniska do hotelu
musieliśmy pojechać dużą taksówką, bo jest nas 5 osób. 3000 rubli, czyli 100
dolarów, czyli po 20 na głowę. Biorąc pod uwagę kolejne na drogę powrotną,
dieta kurczy nam się zastraszająco. Na lotnisku dostaliśmy oczywiście karty
pobytu, które trzeba podbić w hotelu. Hotel owszem, w centrum, 109 euro od
osoby, bez śniadania. Łazienka taka, że jak otworzę drzwi, to nie mogę dostać
się do umywalki, dotykają zażółconego wysokiego brodzika, obok klozet muzealny
– słowem największe w tej łazience są drzwi. Ale za to śmierdzi z rur. Kafelki
w „seledinie” z epoki wczesnego Gierka. Na białej mojej pościeli dwa długie
okazałe czarne włosy. Trudno, nie w takich czasach się żyło. Okna z
gdzieniegdzie pozostałościami farby, tak brudne, że nie wiem, czy ta Moskwa za
oknem rzeczywiście taka szara. Pocieszeniem jest to, że obok nas zaczyna się
Arbat. Nazwa ta prawdopodobnie pochodzi od mongolskiego słowa oznaczającego
przedmieście. Przez wieki na Arbacie zamieszkiwała arystokracja, a potem
także ludzie wolnych zawodów i intelektualiści.
Ja tu sobie piszę, a
sprzątaczka po dwóch walnięciach w drzwi, bez żenady weszła do pokoju sprzątać.
Trochę jej pokrzyżowałam szyki – wyszła zniesmaczona.
Na zewnątrz okazało się,
że o 11.30 świeci nawet słoneczko, mimo lekkiego śniegu. Wstąpiliśmy na
śniadanie – dełowoj zawtrak – 175 rubli, jajko sadzone, tościk, zielona sałata
i herbata.
16.00 Wróciliśmy na
Smoleńską, przy której stoi nasz hotel, do Świata Pizzy, brudni, bo błoto,
przemarznięci lekko, bo mrozik, i mokrzy, bo śnieg. Zmęczeni, bo zaliczyliśmy
wiele legendarnych miejsc. Przeszliśmy przez Arbat, gdzie na początku pałacyk w
kolorze mocnej pistacji. Co to za upodobanie do kiczowatych ostrych kolorów.
Puszkin na pewno w ten kolor by nie poszedł. Wynajmował to
eleganckie mieszkanie urządzone w stylu empirowym przez
pierwsze trzy miesiące swego małżeństwa z królową
salonów Natalią Gonczarową. On miał 29 lat, ona 16. Podczas ceremonii zaślubin
pan młody przypadkiem upuścił na podłogę krzyż. Co gorsza, zaraz potem spadła
na ziemię jedna z obrączek – zły omen. W maju 1831 roku Puszkin poczuł
się zmęczony życiem w Moskwie i młoda para przeprowadziła się do
Petersburga, gdzie spełnił się tragiczny los poety. 6 lat później został ranny
w brzuch w pojedynku z francuskim porucznikiem w obronie czci żony, i dwa dni
potem zmarł. Dla przypomnienia – Polaków nie lubił.
Naprzeciw pałacyku przy Nikitskich Worotach piękny ogromny pomnik Państwa Młodych, z błyszczącą wyślizganą rączką Natalii – taki zwyczaj, trzeba potrzeć na szczęście. Chociaż chyba szczęścia to tam było niespecjalnie, bo piękna żona i bale i poruczników lubiła.
Idziemy dalej, a tam, z bocznej uliczki wchodzi w Arbat ogromny, chudy, spiżowy Bułat Okudżawa. Dla przypomnienia – ten Polaków lubił. Przytuliłam go w podzięce za wszystkie ballady ściskające gardło.
W bocznej uliczce zauważyliśmy pięknie odnowioną cerkiew – zaszliśmy i zapaliliśmy świeczki w swoich intencjach. Dalej Teatr Wachtangowa – cel naszej podróży, ale tu wybieramy się wieczorem. W następnej bocznej uliczce, wciśnięty pomiędzy byle jakie kamienice dusi się ogromny dom piętrowy, drewniany, z drewnianymi misternymi koronkami przy oknach i gankach podpartych drewnianymi kolumnami. A na domu tablica, że to zabytek architektury drewnianej starej Moskwy. Musiała być piękna, bo przecież w XIX wieku była głównie drewniana. Pewnie przy każdym domu ogród! Boże, jaki żal, jak to się musiało palić w 1812 roku. To chyba Napoleon winien, chociaż wersje są różne.
Dalej Arbatem prosto na Kreml, i w lewo wzdłuż murów na Plac Czerwony. Wbrew pozorom nazwa „Czerwony" nie ma komunistycznych odniesień - pochodzi od starosłowiańskiego przymiotnika krasnyj, czyli „piękny”. A z ciekawostek - na tym placu od 1685 r. odbywało się wymierzanie kar i tędy chodzili "jazyki" (obmawiający) z zasłoniętymi twarzami, tak, aby ich nie poznano. W masce z materiału był zostawiony mały prześwit na oczy. Ludzie uciekali od nich, bojąc się -okrzyku: "Słowo i czyn!"... Na kogo wskazali, był bez sądu zabierany i poddawany surowym torturom...Fajna zabawa, co? No ale jak ma się takie tradycje, to trudno z tego tak nagle zrezygnować.
Przed wejściem na Plac Czerwony od strony Muzeum pomnik Marszałka Żukowa jak zwykle w zniczach i kwiatach, hotel, w którym mieszkałam poprzednim razem pięknie odnowiony, na Placu ogromne, niezwykle kolorowe lodowisko, takie „pincet” razy większe od naszego przy Galerii Krakowskiej, Lenin zamknięty, ciekawe, za co. Nikt go już nie odwiedza.
Zaszliśmy go GUM-a, chyba najbogatszej galerii Moskwy. Architektura piękna. Wybudowany w 1888 roku na skraju placu Czerwonego trzypiętrowy gmach z głębokimi suterenami składający się z trzech pasaży, czyli metalowe kratownice w kształcie łuku z oszklonymi piętnastometrowymi przęsłami - to unikalne i śmiałe rozwiązanie, jak na koniec XIX wieku. A teraz Louis Vuitton, Tiffany, a po środku kilkanaście modeli Porsche od lat 60-tych, do obecnego, który dopiero ma się pojawić. Pamiętam, jak dawniej kpiliśmy, że w Związku Radzieckim muszą mieć wszystko najlepsze, tam nawet zegarki najszybciej chodzą. Teraz mi nie do śmiechu, bo to właśnie w Moskwie mieszka 50 miliarderów i ponad 100 tysięcy milionerów. To najdroższe miasto europejskie.
Ale najważniejsze, dla którego tu przyjechaliśmy zdarzyło się w Teatrze Wachtangowa. Dyrektor Rimas Tuminas przyjął nas w gabinecie, gościnnie, jubileuszowo.
To 90-lecie teatru. Na dzisiejszy wieczór miała być przygotowana „Księżniczka Turandot” – to była tutaj pierwsza premiera w 1922 roku, w reżyserii Wachtangowa – ale – jak powiedział Dyrektor –ile można! Dlatego oglądniemy „Przystań” jego pomysłu. Obszerne fragmenty wielkich sztuk teatralnych tego teatru ze wszystkimi Aktorami. Piszę z dużej litery, ale każda jest za mała. Przez 3 i pół godziny 70 aktorów na scenie, paru genialnych Seniorów po 90-ce. Galina Konowałowa przyjechała na dzisiejszy wieczór karetką ze szpitala, żeby zagrać rewelacyjnie we fragmencie sztuki Bunina, wrócić tam, i nazajutrz znowu do Teatru zagrać Nianię w „Wujaszku Wani”. Przed przerwą genialny Jurij Jakowlew - książę Myszkin z filmu „Idiota” z 1958 roku, teraz we fragmencie „Ciemnych alei” Bunina. Scena o dawnej miłości straconej, niespełnionej, między piękną dojrzałą kobietą i niezwykle przystojnym, mocno starszym mężczyzną z wielką klasą. Brakuje mi słów na przekazanie tego, co czułam, kiedy mówił rozdzierająco, pozornie spokojnie, ważąc każde słowo, nie dało się uronić żadnej goryczy, bólu. Aktorstwo mistrzowskie, bez chęci zaistnienia, przypodobania się. To Sztuka wielka, która wycisnęła mi dużo łez. Boli mnie, że nasze aktorstwo coraz bardziej byle jakie, nieprawdziwe, nieuczciwe, gwiazdorskie w złym sensie, nie dla sztuki, a dla podobania się, dla pokazania się. Jakbyśmy się śpieszyli, bez szacunku dla Widza. Pamiętam, jak Jerzy Goliński mówił nam: „nie masz prawa wchodzić na scenę, jeśli nie masz Im dzisiaj nic do powiedzenia.”
Po przerwie spędzonej w
gabinecie Tuminasa przy lampce dobrego koniaku, kolejny wielki 90-latek w
scenie z „Ceny” Artura Millera – Władimir Jetusz, jako Solomon, Żyd, który z
targu chce zrobić Sztukę. „cena, to tylko punkt widzenia”. Kiedyś kreację w tej
roli zrobił Jan Świderski, czy Jerzy Nowak. Waga aktorstwa Jetusza taka, jak u
wcześniejszych na tej scenie – uczciwość i lekkość. I nie aktorstwo
„nowoczesne” – niechlujne, bez dykcji i głosu, z gołą d… wyciska ze mnie duszę,
ale to - często u nas obśmiewane i lekceważone, które łapie mnie za
gardło. Dla mnie aktorstwo to nie
dylemat - posłannictwo, czy rzemiosło – jedno bez drugiego nie istnieje.
Końcowa scena „Przystani”
efektowna, nie efekciarska. Z głębi sceny wychodzą wszyscy Aktorzy, wprowadzając
zawieszony gdzieś na podniebnym sztankiecie słup białego materiału sięgającego
ziemi. Im bliżej proscenium, tym bardziej słup się otwiera tworząc żagiel
zasłaniający całe okno sceny. Nadyma się powoli wiatrem, duchami tego teatru, i
- napinając się, faluje przytrzymywany dołem przez żyjących. Wiatr co chwilę
przywiewa twarze tych, co odeszli, począwszy od Wachtangowa, aż do młodego
aktora, który zginął w maju skacząc na spadochronie. Taka Arka Przymierza
między pokoleniami. Stawili się wszyscy do ostatniej roli, mile widziani, bo
nie zapomniani. Bo z nich czerpią dzisiejsi, bo łańcucha nikt nie przerwał. I
chcą się te duchy wyrwać z materiału, przejść na widownię zmieszać się z
Żywymi, i łopocą już nad pierwszymi rzędami, ale Koledzy ściągają ich znowu na
scenę, bo tu ich miejsce, tu się nie rozmyją. Muzyka dodatkowo wyciska łzy. To
Sztuka, która mnie interesuje.
Dopiero kiedy umilkły
oklaski zwróciłam uwagę na kobietę, która siedziała obok, i chyba mi kogoś
przypominała. Najpierw białe okulary, potem blond kok, czarny błyszczący
żakiet. Skąd ja ją znam, skąd, szukałam w pamięci. Nagle spojrzałam na Błażeja:
- Czy to nie…ta…
- Ta, ta… - Błażej
pokiwał głową.
Dyrektor wcześniej zaznaczał, że przeczesali mu cały teatr, bo będzie tu trzecia osoba w Państwie, członek Dumy, ale przeszło nam to obok uszu. A tu Anodina, (Szefowa Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) ta od katastrofy smoleńskiej, w 2015 uciekła z Rosji. Powodem były problemy finansowe linii lotniczych Transaero, których właścicielem był jej syn i jego żona )ale nie jako ta Trzecia, tylko zaprzyjaźniona z Trzecią, która też siedziała obok. Jeśli już o gwiazdach mowa, to bardziej bym ją do Czarnej Dziury przyrównała. Ale co mnie dzisiaj polityka obchodzi i niby zamach na Putina udaremniony na Ukrainie, dziwnie szczęśliwie parę dni przed wyborami. Po spektaklu znowu byliśmy gośćmi Dyrektora, razem z delegacją z Wilna i córką ich ulubionego Prezydenta Brazauskasa.
Już 1 marca, czwartek,
4.45 rano
Nie było sensu się kłaść.
W głowie mi śpiewa fragment z „My fair lady”
- „spać, spać, ja nie położę się, zbyt lekką głowę mam, by złożyć ją”!.
Po 9-ej zbudził mnie
telefon z recepcji, że Tania będzie na mnie czekała na dole o 12.30. nie
widziałyśmy się 13 i pół roku. Walery Fokin reżyserował wtedy bodajże we
Wrocławiu i Tania przyjechała do mnie z malutkim Kiryłem, który ma teraz 16
lat.
Cieszyłam się na to
spotkanie. Nic się nie zmieniła – wysoka, szczupła, przystojna, dobrze ubrana,
przede wszystkim jednak radosna i otwarta. Niedaleko hotelu, w bardzo
ekskluzywnej Galerii Smoleńskiej była wytworna włoska restauracja Luciano z
owocami morza, i tu zainstalowałyśmy się na parę godzin, żeby w ekspresowym
tempie zdać relację z ¼ życia. Tania 10 lat pracowała w merostwie Moskwy, teraz
przeszła do Dumy. Stąd wiem, że to nie Anodina jest tą Trzecią osobą w
państwie, ale przewodnicząca ichniejszego Senatu. A skoro już przy sprawach
państwowych, to w niedzielę wybory. Nie wiedziałabym, gdyby nie mówiło się o
tym w Polsce, która chyba bardziej jest zainteresowana, niż tubylcy. Zauważyłam
tylko dwa plakaty w.w. putin – Twój głos potrzebny jest do zwycięstwa. I
chwatit! Jakby innych kandydatów nie było. Tania mówi, że ludzi to nie
interesuje, bo nikt nie ma złudzeń – żaden kontr nie ma szans. Nie dziwię się
trochę, bo jeśli ci ludzie nie mają potrzeby wolności, to resztę mają
zaspokojoną – galerie handlowe, towary, samochody. A że brudno, budynki
odrapane, błoto? Pewnie sobie tłumaczą, że na wszystko przyjdzie czas. W nocy,
kiedy brudu nie widać, Moskwa jest piękna. Ogrom świateł odbijających się w
rzece przecinającej miasto na pół, mosty i gigantyczne socrealistyczne pałace
kultury oświetlone jak w bajce Disneya.
I tak przegadałyśmy z
Tanią kilkanaście lat.
Po uczcie kulinarnej czekała nas kolejna uczta duchowa. Tym razem „Wujaszek Wania” w głośnej reżyserii samego Dyrektora.
Wcześniej oczywiście zaszliśmy do Jego gabinetu, a tu jak zwykle goście i suto zastawiony stół. A przy nim nie kto inny, a sam Jurij Lubimow!!!! Boże, jak byłam na studiach, pamiętam fascynację Lubimowem, o którym było głośno z racji Teatru na Tagance i pięknej karty opozycjonisty. Już wtedy był dla mnie bardzo stary, no bo ja młoda byłam. Ale to było 30 lat temu. Byłam na studiach, i dowiedziałam się, że we Wrocławiu będzie słynny „Hamlet” z Włodzimierzem Wysockim. Pojechaliśmy w parę osób, żeby zobaczyć to historyczne wydarzenie. Niestety, przed spektaklem wyszedł organizator, przeprosił, że Wysocki w szpitalu i zamiast „Hamleta” obejrzymy „Dobrego człowieka z Seczuanu” też w reżyserii Lubimowa. Spektakl oczywiście genialny, ale żal, że nigdy nie zobaczyłam Wysockiego. To był czerwiec 1980 roku, w lipcu już nie żył.
Dla mnie Lubimow to
postać historyczna jak Stanisławski, czy Wachtangow! W życiu nie spodziewałabym
się, że nadal jest na Ziemi, w rewelacyjnej formie i reżyseruje „Biesy”.
Ucieszyłam się jak dziecko. Obiecał, że porozmawiamy po spektaklu, bo już pora
iść na widownię.
Piękny to zwyczaj, jak
widownia klaszcze, kiedy pojawia się ich ulubieniec, kiedy schodzi ze sceny, no
i kiedy się podoba, a jest co.
Główny aktor – Siergiej
Makowiecki – wujaszek Wania, mały, brzydki, nieporadny, taki Kenneth Branagh,
do pary z Sonią, niezwykle wstrząsający, dojrzali, świadomi, i tak jak wczoraj
– uczciwi. Lubię, jak dla aktora – ja, widz, jestem wyjątkowa. Co mnie to
obchodzi, że on gra to już 100 razy, ja widzę to pierwszy i ostatni, czyli nie
zabiorę do domu wypadkowych wszystkich spektakli. Aktor nie może powiedzieć –
świetnie zagrałem 99 razy, dzisiaj jestem chory i zmęczony, lekko odpuszczę. A
ja? Co ze mną – widzem, i z nim – aktorem? Przez całe życie będę myślała, że
był nijaki. A tu czuję, że jestem wyjątkowa, aktorzy chcą się odwdzięczyć i
pokazać, że warto było poświęcić im parę godzin, żeby pamiętać całe życie.
Spektakl wstrząsający i
aktorsko i reżysersko i muzycznie. Tych nieszczęsnych żywotów, niezrozumień,
niedomówień, beznadziei tak żal, że dławią w gardle i łzy same płyną. Monolog
końcowy Soni na stole, w byle jakim ubranku, w za dużych rozdeptanych butach
chaplinowskich zadziwił, skąd taka świadomość aktorska u tak młodej
dziewczynki. Kiedy przekrzykując łzy,
przekonywała na siłę siebie, że „nada żyt, nada żyt”!!!! Jaka szlachetność w
cierpieniu i beznadziei. Czy oni to mają w genach?
Po spektaklu
rozmawialiśmy o tym z Tuminasem i Mistrzem Lubimowem. Reżyser machnąwszy ręką
powiedział:
- Żebyście widzieli drugą
Sonię! Mała, krępa, skośna, Kazaszka! Bardzo brzydka, to dopiero piękna Sonia!
- No tak, wszystko dzięki
Waszemu Stanisławskiemu.
- G…Stanisławski! To
talent z Góry! – wyjaśnił mi Jurij Pietrowicz Lubimow, przepijając do mnie. A
obok stał autor genialnej muzyki do obu spektakli Faustas Latenas i nieśmiało
się uśmiechał.
- Dziękujemy za muzykę,
którą czuło się całym sercem.
- Na prawdę dziękuję –
odpowiedział skromnie - przepraszam, ja mało mówię, bo ja to wszystko w muzyce.
- Master Jurij
Pietrowicz, a może by tak do Krakowa? Chciałoby się z Panem pracować!
- Zaproście, to przyjadę. Kraków darzę wielkim sentymentem. I tak siedzieliśmy, gadaliśmy, popijaliśmy, aż młoda żona Mistrza, stojąca na uboczu, delikatnie nie zasugerowała, że pora by już do domu. Żal się rozstawać. Uściskaliśmy się mocno, szczerze, szybko zaprzyjaźnieni, jak to Słowianie.
Było przed północą, nie
było sensu się kłaść, bo o 3 rano przyjeżdżała po nas taksówka na lotnisko.
Siedzieliśmy, żeby jeszcze raz wspólnie nazwać te wrażenia, emocje,
przemyślenia. I wspólnie doszliśmy do przekonania, że zostałoby się jeszcze
parę dni.
Lidia Bogaczówna, zawsze w dobrym miejscu
18 marca 2022, 23 dzień Wojny wywołanej przez tego, którego imienia nie powinno się nawet wymawiać. Jurij Lubimow zmarł 6 października 2014 roku, 2 marca nawet Walery Fokin zaprotestował przeciwko wojnie, chociaż w 2014 poparł aneksję Krymu. Rimas Tuminas po 15 latach dyrekcji odszedł z Wachtangowa na znak protestu.
Komentarze
Prześlij komentarz