Ulica Warkoczyków
Podróże są różne, nie
zawsze w miejsca istniejące. Może nawet te w nieistniejące są ciekawsze? Ruszam
dzisiaj w podróż w głąb Czasu z nadzieją, że chociaż na moment poczuję
najbardziej beztroskie miejsce mojego dzieciństwa. Mogę z pełną
odpowiedzialnością powiedzieć, że wychowała mnie ulica.
W małych miejscach na Ziemi, ulice tak, jak i Ludzie, mają swoje urodziny, rosną, dojrzewają, przeżywają okres świetności, a potem zamierają.
Nasza ulica urodziła się z lasu jako „Kolejowa – boczna”. Potem rosła, piękniała ozdobiona drewnianymi domami z oszklonymi ganeczkami od frontu wybudowanymi przez naszych dziadków. Przystrajano ją werandami, ogrodami.
I nagle rozpętała się
Straszna Wojna. Przyleciała samolotami. Bombardowała, raniąc i parząc Kolejowa
– boczną. Potem zamieszkali tu Najeźdźcy. Ozdobili ja chodnikiem z cegły, ze
zburzonej przez nich Świątyni Starowierców. Potem mieszkali Zwycięzcy, a potem
wszystko miało wrócić do normy. Ulicę przystrojono w nową nazwę, jak w modną
sukienkę, w nazwisko generała Świerczewskiego, który podobno był bohaterem i
nawet się kulom nie kłaniał. Tak o nim mówili Zwycięzcy. Wtedy jeszcze nie
wiedziałam, że byli kłamcami.
Na okres tej sukienki przypadło moje dzieciństwo.
Tyle miałam wspólnego z generałem, że generalnie byłam na tej ulicy szczęśliwa. Historii uczyłam się z cegieł chodnikowych z tajemniczymi napisami, geografii z gry w „ państwa – miasta”, anatomii z „chłopa”, sprawności z „palanta”. No, może nawet byłam za monarchią grając w „ króla – lula”. A w przerwach były sztole, niektórzy nazywają je hacelami - gra polegała na podrzucaniu rozłożonych na dłoni pięciu sztoli i łapaniu ich na wiele sposobów - no i oczywiście gra w noża. W tym byłam najlepsza. Chwała Bogu, ulicy nikt nie skrępował asfaltem. Przecież i tak by go nie widziała – była ślepa. Deszcz zmieniał ją w cudowne rozlewiska rzek i stawów. Jak świetna jest zabawa w błocie wiedzą tylko hipopotamy i ja, była też Babcia, która nie mogła mnie domyć.
Ulica przeżywała wtedy okres rozkwitu. Oddała się nam – dzieciom w słodką niewolę.
Ja, moja siostra Iza, Ajejek, czyli Andrzej – nasz młodszy brat cioteczny, Tania i Krynia – jego starsze siostry patrzące na nas z pobłażaniem i ich koleżanki od Dąbków – Zosia i Marysia z grubym warkoczem za pupę,
Ra-ra-ra-radek od Państwa Niemców, (Pani Szwed wyszła za mąż za Pana Niemca), Danka – chrześnica Cioci Janki, Lucyna i Zbyszek. Pomiędzy domami był ogromny pusty plac zwany Madejówką, jako że był własnością Madejów, ale na jego brzegach mieszkali też inni Madeje, którzy nie byli rodziną. Na końcu był malutki drewniany domek tonący cały w bzach, które przycupnęły pod wysokimi starymi akacjami. Tutaj, oprócz oczywiście Madejów w jednym pokoju mieszkał Żyd, wspaniały krawiec Szmigiel, dla rudniczan Śmigiel. Nie wiadomo, skąd przybył po wojnie. Specjalista od garniturów i płaszczy. Kiedy mój kuzyn Andrzej młodszy ode mnie o rok zdawał maturę i potem do Szkoły Morskiej Ciocia Janka poprosiła mnie, żebym z nim poszła do Pana Śmigla i wybrała wzór garnituru. Malutki, szczuplutki krawiec w okularach z różnymi taśmami mierzącymi na szyi obmierzał Andrzeja o wzroście 190-ciu cm. W pewnym momencie zwrócił się do mnie z pytaniem:
- Która nogawka ma być u
kawalera szersza?
- Ale jak szersza, no
chyba obie takie same – patrzę na Andrzeja, on na mnie zdziwiony, że to chyba
nie najlepszy pomysł z tym krawcem.
- Tak się nie da, jedna
musi być szersza.
- No nie, niby po co! –
ja już lekko poirytowana. Mam coraz mocniejsze wrażenie, że czegoś mi nie chce
powiedzieć. I tak się przekomarzamy. Wreszcie Pan Śmigiel nie wytrzymał!
- Po prostu pytam, w
której nogawce kawaler nosi….
Spąsowiałam cała. W życiu by mi to nie przyszło do głowy, mało się pod ziemię nie zapadłam. Kto dzisiaj tak szyje garnitury! Dzisiaj opustoszały domek dogorywa w samotności, może nie licząc dzikiej przyrody, która w środku się rozpanoszyła i rozrywa go od środka.
Prawy bok placu też
zamykał rząd akacji. Ten zapach lata ukradłam sobie na zawsze. Wystarczy,
że akacje kwitną gdziekolwiek na świecie, ja zamykam oczy i jestem znowu w
beztroskich latach.
Rośliśmy,
ulica pustoszała, smutniała, dzieci poobcinały warkocze, mają już swoje dzieci na innych ulicach Świata. Ciocia wybudowała sobie dom, i przez wiele lat była Ciocią zza Lasu, aż wreszcie odeszła niedawno po bardzo długim życiu. „Ajejek” zastąpił mojego Tatę na morzach i oceanach Świata, a moją chrześnicą jest córka Kryni. Marysia w Kanadzie, Zosia nadal jest stewardessą w Air Canada mimo 70 lat, Zbyszka już dawno nie ma. Ra-ra-radek stał się wspaniałym artystą Kondziem, pianistą Piwnicy pod Baranami.
Potem przyjeżdżały moje dzieci na wakacje, szalały na rolkach, rowerach, grały w piłkę, w zimie ciągnęliśmy je na sankach po grubej pokrywie śniegu, w cudownym skrzypiącym mrozie.
Dla naszej ulicy Nowe
Czasy przyniosły inną sukienkę, nazwę Jana Pawła II, asfalt, technikę
Wielkiego Świata, ale ona tęskni, i boi się „stu lat samotności”. Tęskni za
dziećmi.
Dzieci szybko urosły, a ja myślałam, że moje dzieci zawsze będą dziećmi. Nie mają czasu, bo mają dzieci, ale na innych ulicach innego miasta. Przyjeżdżają od czasu do
czasu na chwilę do swojej ukochanej Babci, ale to już nie podchody i
łapanie robaczków świętojańskich w letnie wieczory. Smutno.
Nie martw się ulico.
Ludzie na tobie się zmieniają. Ty jesteś nieśmiertelna.
Komentarze
Prześlij komentarz