Życie jak w Madrycie
SCHAEFFER W MADRYCIE
29 września 2019
Po ogromnym szaleństwie i
napinaniu czasu wreszcie chwile, gdzie mogę się „wypisać” – tyle tego, że
trzeba opróżnić wnętrze. A co do Czasu, to cytując Schaeffera „pozostaje chyba
być niezależnym od Czasu, bo przecież Duch Czasu i tak wywrze na nas swoje piętno,
więc po co się starać”.
Najpierw „Turnus mija” w IMCE w Warszawie, próby dwa spektakle, a tym wszystkim moja opuchnięta stopa po niedawnej operacji. Czułam się, jak żołnierz na froncie, gdzie ból się nie liczy, nawet przy urwanej nodze, bo walka trwa dalej, żeby przeżyć. Po spektaklu trzeba było wstać o 3. bo 3.45 transport do Modlina, stamtąd do Madrytu. U nas już jesień, a tu życie jak w Madrycie, ani jednej chmurki, słoneczne wakacje. Dlaczego Bóg pomylił moje miejsce urodzenia? Wszystko mi tu odpowiada – upał, owoce morza, nocne życie. Ale dziękuję mojemu losowi, że chociaż parę dni od czasu do czasu mam to dane w prezencie.
Przylecieliśmy rano do hotelu Senator, a potem na próbę do Teatro Replica. Chwała Bogu to nie Paryż i okropna Aleksandra, która na każdym kroku traktowała nas jak intruzów. Replikę założył Jarek Bielski (był rok niżej ode mnie w PWST) ze swoją hiszpańską żoną Soccoro, w gratisie jeszcze uroczy i przystojny ich syn Mikołaj. Poczuliśmy się jak w domu – zaopiekowani, dopieszczeni.
Soccoro przyniosła nam rano malutkie croissanty do kawy, mnie uratowała stopę przed odpadnięciem, dała cudowny plaster, który goi i chroni przed butem, no Dobra Wróżka. Maciek jeszcze nie dojechał, bo kończył reżyserować koncert w Willem Smithem, ale zabraliśmy się ochoczo do roboty z Wiciem Jurewiczem, choreografem. Tak byliśmy w tym twórczy – Jarek i Soccoro też grają tu z nami, że w nagrodę poszliśmy do La Manolo, lokalnej restauracji na obiad.
Ależ tu cudowności i smakołyki! Madryt nazywają największym portem Hiszpanii, codziennie rano przywożą tu świeże owoce morza. Siedzieliśmy przy stolikach na chodniku, pod drzewami, na „terazza” potrawy droższe o 0,5 E niż w środku. Zawsze trzeba chodzić tam, gdzie dużo lokalsów – Jarek dawał nam cenne uwagi. Miał rację, ciężko o stolik, ale warto wrócić tu jutro. Sepia z rusztu, sardynki z frytury, octopus, krewetki w maśle, a porcja jak dla 4 osób. Kelner energetyczny, szalony Hiszpan, na dobre trawienie dla każdego po kieliszeczku aroniówki, a na drugi dzień coś w rodzaju Beylisa z lodem. Tak się poznaje obce kraje.
Hotel całkiem, całkiem, z Izą w pokoju, czyli w rodzinie. Rozmowy z Jarkiem o Kolegach, których już nie ma, o naszych studenckich czasach, o strajkach. Teatr Replica – ogromna, biała sala na 130 osób, w dwupiętrowej kamienicy z tarasem na dachu, gdzie słońce rozleniwia i opala w przerwach. Na ścianach dobre polskie plakaty ze spektakli Witkacego.
Maciek przyleciał w
południe w dniu spektaklu, „Wyrostki” też. W tak krótkim czasie jeszcze tego
nie składaliśmy, ale przecież po tylu latach jesteśmy zgraną ekipą. Wczorajszy
dzień, to oczywiście praca, bo „żeby osiągnąć faktyczny, istotny rezultat
artystyczny trzeba pracować”.
Tuż po 19-ej zaczęli się
schodzić widzowie, trochę Hiszpanów, trochę Polonii, przyszła nawet Magda,
córka Pani Wili, przyjaciółki mojej Mamy. Magda tu mieszka, a na wakacjach była
w Rudniku i na ławeczce pod naszym pachnącym winogronem umówiłyśmy się na
teraz. Obawy, że będzie pusta sala jak zwykle niepotrzebne, bo już sprzedaż
zamknięta, nie ma miejsc. Graliśmy wyjątkowo energetycznie. Pani Konsul Marzena
Adamczyk zachwycona, pozowała z nami przez pół godziny do zdjęć nie mogąc
przestać nas chwalić. Cieszę się, że Jarek i Soccoro nie zawiedli się i na nas
i na materiale spektaklu. Bo to zawsze na wariackich papierach, i gdyby nie
pomoc wspaniałych ludzi z ekipy hiszpańskiej, to cienko by to wyglądało.
Mimo takich przyjemności myślałam,
że zdechnę z przemęczenia i bólu stopy. Ja do hotelu, a Młodzi z Mikołajem na
szaleństwa w jakiejś kubańskiej dyskotece do rana. Parę lat temu nie do pomyślenia,
żebym sobie odpuściła takie przyjemności. Och, może tak wygląda starość, że po
prostu rozsądek zwycięża? Leżałam w hotelu i z wyrzutów sumienia przynajmniej zabrałam
się za pisanie, że niby też jestem aktywna, tym bardziej, że zadzwonił Jędrek z
pytaniem, czy aby na pewno piszę. Doooobra, piszę, nie? E, jednak mam w nosie,
idę spać, należy mi się po dzisiejszym dniu.
30 września
Ja kurczę jestem jakąś bohaterką narodową. Z tą puchnącą nogą zrobiłam dzisiaj 25 tysięcy kroków. Ale warto było poświęcić stopę, wszak mam jeszcze drugą. Wczoraj była Katedra Almudena na wzgórzu, tuż przy Pałacu Królewskim.
W 2004 roku książę Filip brał tu ślub. Przypomniała mi się Notre Dame, kiedy w zeszłym roku zwiedzaliśmy ją też po „Erze”, niedługo potem się spaliła, och, jak boli. Ta zaś trochę mnie zmyliła, planowana już w XVI wieku, rozpoczęta w XIX, a skończona dopiero w 1993, a myślałam, że stara. Poświęcona przez Jana Pawła II, stąd Jego ogromny pomnik przed. W środku architektura, jak w innych katedrach, ogromne kolumnady wszerz i wzdłuż, surowe, kamienne, żadnych malowideł, tylko sufit geometrycznie wymalowany w kolorowe ostre trójkąty.
Witraże współczesne, ale całość piękna. Wyszłyśmy z Kasią na plac przed katedrą, prosto na Pałac Królewski. Ogromny!!!! Jaki wspaniały widok musiał być z tego pałacu na oddalone o 50 km góry, kiedy w dolinie nie było jeszcze zabudowań nowego miasta. A miasto ogromne, 3,5 miliona mieszkańców, z okolicznymi miasteczkami jako aglomeracja 8 milionów. Ech i znowu myślę sobie, jakim małym miasteczkiem jest Kraków. Podróże kształcą, ale tylko wykształconych oczywiście.
No to dzisiaj Muzea. Ten dzień, to taki do życiowej kolekcji. Marzeniem moim od lat było Prado. Trochę trzeba się nachodzić w tym ogromnym mieście. Punktem początkowym jest zawsze stacja Metra Sol w samym centrum na Placu z pomnikiem Karola III. Tym razem poszłyśmy w lewo, minęłyśmy Parlament z miasteczkiem strajkowym i Policją –
tu też niespokojnie, bo drugi raz w tym roku wybory – i zobaczyłyśmy Prado z ogromną kolejką, ale nauczone doświadczeniem kupiłyśmy bilety przez Internet, droższe o jedno euro, ale zaoszczędziłyśmy co najmniej godzinę. Boże, wierzyć mi się nie chce, że zaraz wchłonę te wszystkie obrazy, które zostaną ze mną na całe życie!
No oczywiście tego to już nie wiem,
czy to będzie długie życie, czy krótkie. Trudno opisywać obrazy w dobie Internetu,
bo można wszystko obejrzeć, ale przez Internet nie płynie do Twojego mózgu i
serca mózg i serce malarza. A tu z każdego obrazu bije prosto, jak szpada.
Goya, który spokojnie żył sobie portretując rodzinę królewską z plamami na
twarzy i obłędem w oczach zarabiając na życie. I nagle coś się zaburza, kolory
słabsze, machnięcia pędzla coraz ostrzejsze, wściekłe, jakieś demony w ciemnościach.
Czy to widział pod powiekami tracąc wzrok? A może to było mu dane w prezencie?
Nigdy nie namalowałby tych genialnych niepokojących obrazów robiąc za - w pewnym
sensie - fotografa historii. Nagle zobaczył kosmos, diabły w postaciach byków,
brzydotę ludzi i zło wyłażące z nas wszystkimi otworami. Sięgnął gdzieś w swoim
geniuszu do Boscha, do słynnych 7 grzechów głównych, czy tryptyku Ogród
rozkoszy ziemskich.
El Greco, Rubens, Tycjan, Velasquez, Dürer, wszyscy pod jednym dachem, można całymi dniami kontemplować. A tu szybko trzeba jeść oczami, bo czy zdarzy się jeszcze okazja? Średniowieczną sztukę sakralną musnęłyśmy w biegu – Fra Angelico, Flamandowie – van Eyck, skąd oni to mają?!!! Jakie bogactwo! Mona Liza!!!???
Najstarsza kopia tej z Luwru, wykonana w tym samym czasie w tej samej pracowni przez jakiegoś ucznia, pewnie pod okiem Leonardo. W ogóle o niej nie wiedziałam. Dalej Rafael, Caravaggio, zawrót głowy! Ile miejsc mi zostało, w które chcę wracać. Stopa boli, kolano też, ale nie zmarnuję tego czasu. Szybko do metra i na obiad w naszym ulubionym Manolo- nazywając swojsko „U menela” – w towarzystwie Jarka i Soccoro. Rozmowy o polityce, różnicach między Madrytem a katalońską burżuazyjną Barceloną. Potem trawić na słonecznym tarasie Teatru i odpoczywać przed następną turą zwiedzania.
Chociaż godzina 17-a na termometrze 30 stopni. Tu rano chłodno i ciemnawo, a wieczorem i w nocy upały. Tak mogłabym żyć, poczułam znowu, że urodziłam się nie pod tym niebem, co trzeba. Kochany Jarek zrobił nam wycieczkę samochodową, pokazując dzielnicę uniwersytecką – cegła i zieleń. Potem park z widokiem na Pałac i okolice aż po góry. Zieleń, palmy, sjesta, leniwość trawiasta, a w środku tego raju na malutkim wzniesieniu płaska kamienna egipska świątynia przeniesiona tu z czasów budowy Kanału Sueskiego, inaczej zostałaby zatopiona. Niestety w poniedziałek wnętrze zamknięte. Zjechaliśmy w dół do Muzeum Reina Sophia, bo od 19-ej wstęp wolny.
Mamy
dwie godziny i żadnej kolejki. My w tym ogromie biegniemy w poszukiwaniu
Guerniki Picassa. Miły Pan z obsługi skierował nas w labirynt korytarzy i wind,
bo muzeum sztuki nowoczesnej składa się z kilku budynków – jednym z nich jest
dawny budynek Szpitala św. Sofii. Jest! Na drugim piętrze. Ogromna biała
podłużna sala i tylko monumentalna, bezkolorowa, brudna wojna na ścianie,
kawałki rąk, nóg obciętych, miecz, kobieta martwa, a w zawiniątku przy niej
niemowlę, dogorywający byk, zdychający koń, gdzieś u dołu, wbrew wszystkiemu
malutki kwiat na ruinach. Pomyślałam o „Mieście 44”. Bezsens wojny i nadzieja
Natury. Ale czy teraz też by Matka Ziemia odrodziła się na gruzach i popiołach,
skoro jej też wypowiedzieliśmy wojnę i ledwo żyje? Tak, po to jest sztuka,
żebyśmy zadawali sobie pytania.
Jeszcze Picasso, Dali, na Miro nie traciliśmy czasu, bo w całości mieliśmy go w zeszłym roku w Paryżu. Teraz biegiem – o Boże, moja noga – do Parku Retiro, bo w poniedziałki otwarty tylko miedzy 18-ą a 21-ą. Trochę przypomina parki w Vancouver. Obrałyśmy kierunek Szklanego Pałacu, którego schody wiodą prosto do wody, do kaczek, które oczywiście natychmiast na żebrach o kawałek chleba.
Ciemność zapadła, park
wyprasza gości, też chce iść spać. Wróciłyśmy do wąskich uliczek, usiadłyśmy w
witrynie knajpki, żeby posmakować pysznego białego wina i najeść się na koniec
atmosferą tego gorącego miasta.
1 października, już w
samolocie
Dzięki Ci Panie za parę dni cudownego odpoczynku i słońca, za przeżycia artystyczne. Pożegnanie z Jarkiem i Soccoro, ostatnia kawa przy Teatrze Hiszpańskim. Już wiem, że będę tęsknić. Za kuchnią hiszpańską też. Przy Teatrze stołowaliśmy się w Manolo, ale trzeba było też posmakować elegancji. Zmęczeni po spektaklu chcąc być blisko łóżka wybraliśmy lokal z piękną wystawą z owoców morza, koło której przechodziliśmy codziennie do metra. La Maquina. I to była bardzo dobra decyzja. O Boże, jakie tu smaczne jedzenie!!!!! Nie jadłam smaczniejszego gaspacho podanego z ogórkiem w szklanym pucharku,
i pulpo, po hiszpańsku ośmiornica, podana na talarkach ziemniaczanych – kruchutkie plasterki mięsa wspaniale doprawione i posypane grubą solą,
białe wino, rozmowy, zwierzenia, plany. Ale może gdyby człowiek miał to na co dzień, to też by się znudziło, jak rosół i schabowy?
No, to gdzie teraz?
Lidia Bogaczówna w oczekiwaniu na normalność.
Komentarze
Prześlij komentarz