Bolesna Białoruś

 

Białoruś

22 maja 2009


Jadę z Gimnazjum nr.1  na Białoruś i Litwę. 

Piszę to oczywiście w autokarze, na gorąco, bo potem się niczego nie pamięta. Właśnie mijamy Żółtki, Choroszcz, Porosły, Horodniczankę – nazwy coraz bardziej egzotyczne. Widać, powoli zbliżamy się do granicy białoruskiej. Z tą wizą było więcej zachodu (chyba bardziej pasowało by „wschodu”) niż z amerykańską. A wzdłuż drogi lasy, lasy, lasy, i bez od czasu do czasu, który już dawno w Krakowie przekwitł.

17.50. Stoimy już ponad godzinę na granicy. Polska ogrodzona wysokim metalowym płotem. Wypełnianie papierów, zabieranie paszportów. Młoda celniczka wściekła, że nie urodziła się o 2 km bardziej na zachód. Potem do autobusu weszła miła sympatyczna pani w granatowym kostiumiku z walizeczką lekarską. Z lekkim zażenowaniem wyjaśniła, że obowiązuje kontrola sanitarna, dlatego pyta, czy wszyscy zdrowi, że to ze względu na świńską grypę. Żal! Mnie głupio, że ta pani się wstydzi – wykształceni wstydzą się głupich decyzji, ale muszą je wykonywać.

18.30. Stoimy dalej. Właściwie nie wiadomo dlaczego, bo jesteśmy tu jedynym autobusem. W międzyczasie podjechał busik z nową zmianą celników. Może poprzednia zmiana już nic nie robiła, bo czekała na następną? Młodzież kompletnie zdezorientowana tym absurdem i zniecierpliwiona, zaczęła dowcipkować.

- Przestańcie, z nimi nie ma żartów. Oni nie mają poczucia humoru.

Wszyscy przycichli, nawet największe błazny klasowe. Tu nastąpiła żywa lekcja socjalizmu i zamordyzmu. W szkolnej bezpiecznej ławce takich rzeczy się nie zrozumie.

Puścili nas o 19-ej, czyli 20-ej tutejszego czasu.

Do Grodna 20 kilometrów. Krajobraz piękny, jeziora, lasy, rozlewiska. Ale Grodno okropne. Pomiędzy malutkimi domkami drewnianymi magazyny, kominy, betonowe ruiny, bloki, jak po przejściu tsunami. Bez żadnej koncepcji, czy symetrii. Po prostu tam, gdzie się zmieściły, byleby zeszpecić przedwojenny ład. Tylko bez pozostał niepodległy i obronił swoje poczucie estetyki pachnąc niezmiennie od stuleci. Hotel w samym centrum wygląda na blok kurdwanowski, z oknami zabitymi gwoździami, a przed nim ogromny pomnik Lenina ze świeżymi wieńcami i płonącymi zniczami. O łazience w pokoju hotelowym nie wspomnę. Ale przyjmuję to jako kolejne doświadczenie w życiu. Za dobrze nam jest i w ogóle tego nie doceniamy. Warto to przeżyć też dla min naszych uczniów, którzy do tej pory myśleli jeżdżąc z rodzicami do Egiptu, czy na Majorkę, że to się należy w standardzie.

 

23 maja 2009

Śniadanie. Hm…no cóż. Większość młodych odmówiła, mimo głodu. Widać jeszcze nie dość głodni.

Przewodnik - Pan Stanisław - starszy pan z wąsikiem i „ł” przedniojęzykowym. Uroczy, z laseczką, kopalnia wiedzy, ale jakiś smutny w środku, bez ognia wewnętrznego, wiem, brakowało mi słowa  - „pogodzony”.                          

Zaczęliśmy zwiedzanie. Na Białorusi jest 6 obwodów, tak, jak u nas województw. Grodno – 320 tys. mieszkańców w tym 30 % to Polacy. Tu na Zamku zmarł na gruźlicę Święty królewicz Kazimierz Jagiellończyk i Stefan Batory. Sejm w 1673 uchwalił, że co trzeci sejm walny Rzeczypospolitej od 1678 będzie odbywał się w Grodnie (poza sejmem konwokacyjnym, elekcyjnym i koronacyjnym) – były to tzw. sejmy grodzieńskie. Miasto tym samym zyskało nieoficjalnie status trzeciej stolicy Rzeczypospolitej. Tu odbył się na Dolnym Zamku, niesławny sejm grodzieński, który zatwierdził II rozbiór Polski. 30 września 1794 do Grodna przybył Tadeusz Kościuszko na czele wojsk powstańczych.

Biegaliśmy za Panem Stanisławem z otwartymi ustami, ja dodatkowo spisując wszystko hasłami, bo nie mogłam nadążyć. Wszędzie ślady polskości – tu teraz po prawej stronie park, przedtem nazywał się Gnojnica, należał do matki Elizy Orzeszkowej, pani Widackiej, potem należał do rodziny generała Rómmla, dlatego mówią na to Rómmlówka. Mogłabym go słuchać godzinami, jego cudowny język, który przypominał mi dziadka Skalskiego: „Jeżeli bym tak powiedziałem, to skłamałem by”. Kto dzisiaj tak mówi!

Dotarliśmy na cmentarz polskich obrońców Grodna z 1920 roku z jedynym na Białorusi krzyżem katyńskim, mały kawałek trawy z drzewami, obok paskudnego odrapanego rozsypującego się bloku mieszkalnego. A po drugiej stronie cmentarz pobernardyński z grobem Elizy Orzeszkowej – Nahorskiej. Leży tutaj ze swoim drugim mężem Stanisławem Nahorskim, na rozwód z pierwszym – Panem Orzeszko wydała majątek. Wyszła za niego mając 16 i pół roku z nakazu matki, której grób i 7-letniego brata jest obok.

Nasz cudowny przewodnik okazał się Panem Poczobutem – Odlanickim,  wiceprezesem Związku Polaków, ojcem dwóch synów działaczy, jeden z ich przodków pojawia się w Panu Tadeuszu. Teraz zrozumiałam smutną jego minę.

- Mówią, że moi synowie, to anarchista i opozycjonista. Nigdy nie wiem, kiedy będą siedzieć. Ale tak ich wychowałem.

- Panie Stanisławie, dlaczego Pan stąd nie wyjedzie, przecież ma Pan w Polsce Rodzinę, pomogą Panu.

- A jakże mam stąd wyjechać, przecież ja się tu urodziłem, tu moi dziadowie, Ja tu byłem, to inni przyszli.

Przykro patrzeć na taką cichą szlachetność umęczoną, biedną, spospolitowaną.

- Poza tym ja już jestem stary, baronowo. Mam już 60 parę lat.

Boże, zamarłam. U nas tacy mężczyźni mają jeszcze pretensje do macho. A tu siwiutki Pan, o lasce.

My na prawdę nie zdajemy sobie sprawy z tego, co mamy. 

Kupiłam od niego przewodnik i niezwykle wzruszające opowiadania kresowe jego autorstwa. W ten sposób utrzymuje rodzinę.




Dalej kościół Jezuitów – zaprosił ich tutaj Stefan Batory. Wzorowany na rzymskim El Gesu barok z dwiema wieżami. W nim król chciał spocząć po śmierci, ale zmarł, kiedy mury były dopiero w połowie. Jan Paweł II nadał kościołowi tytuł bazyliki mniejszej, rok później katedry. Wewnątrz 12 drewnianych ołtarzy, rokokowa ambona, cudowny obraz Matki Boskiej Studenckiej na miedzianej blasze przywieziony z Rzymu przez Albrechta Radziwiłla.

Oczywiście natychmiast po wejściu do kościoła dopadł nas cieć okropny, który krzyczał, żeby pochować aparaty, jak na UB, cham butny, a przecież nikt zdjęć nie robił, bo właśnie wchodziliśmy.

- Tu Bóg jest! Proszę nie zapominać i nie krzyczeć – rzuciłam się do gardła.

Nagle odezwał się Pan Stanisław podniesionym głosem, że on ma pozwolenia z samej góry. Tamten uznał jego wyższość, bo skoro głos na niego podnosi, widać się nie boi.

Zdziwiłam się, że jednak ten cichy człowiek ma w sobie władczość, kiedy trzeba. „Swołocz” mruknął Pan Stanisław już pod nosem  - przepraszam Pani Baronowo za brak wychowania tego człowieka.

Coraz mniej takich ludzi.

Zamek w Grodnie – Stary i Nowy, paskudny, postawiony na murach tego, w którym odbywały się sejmy, w którym Kościuszko nawoływał do buntu przeciwko Rosjanom, a gdzie do niedawna był obwodowy Komitet Partii. Widok z tej góry wspaniały na zakola Niemna.

W oddali kościół, gdzie pracował Maksymilian Kolbe, przejeżdżamy obok kamienicy Zamenhoffa, i docieramy do cerkwi kałożskiej z XII wieku, stojącej na wysokim brzegu Niemna. Obok Dom Dziecka prowadzony przez księży- tu zostawiamy „dary” dla dzieci, które zgromadzili uczniowie z naszego Gimnazjum – pościel, ubrania, książki, nawet rower. Wszyscy byliśmy wzruszeni podziękowaniami – i znowu ogromna lekcja wrażliwości i pokory dla naszej młodzieży.

Przeszliśmy z księżmi do cerkwi. Już z zewnątrz niespotykana bryła, trochę jak z Gaudiego, a to dlatego, że na początku XIX-ego wieku rzeka podmyła brzegi i pół cerkwi się zawaliło. Potem do tego, co pozostało, dobudowano część drewnianą, ale nie równo, pół na pół, tylko dopasowywano dokładnie do tej nieregularnej linii murów, które zostały. Stare mury wewnątrz mają wmurowane garnki gliniane – wyloty tych garnków, to kilkaset okrągłych otworów w murze, który wygląda jak ser szwajcarski. To daje wspaniałą akustykę.

Jedziemy dalej, a Pan Stanisław snuje opowieść „Kawalerom, Panienkom i Baronowym”.

- Tyzenhaus w XVIII wieku stworzył tu okręg przemysłowy. Te resztki budynków przemysłowych, kominów, to pozostałości manufaktur. Tu popatrzcie – szkoła, w której wykładał Paweł Jasienica, niedaleko drewniany hotel Ułanów Polskich, dom, w którym mieszkała Zofia Nałkowska, na Botanicznej.

Człowiek nie zdaje sobie sprawy, ile tu ważnych rzeczy dla historii miało miejsce.

- A tu niestety ulica 17-ego września, park Lenina, ZOO założone przez polskiego nauczyciela Jana Kochanowskiego, zastrzelonego przez Niemców.

- Spichlerz Druckich-Lubeckich. Jednego z nich zastrzelił baron Jan Bisping. My byliśmy dosyć blisko z Bispingami z Massalan.

- Panie Stanisławie, Adam Bisping z Massalan, czyli syn tegoż Jana był ojcem chrzestnym mojego męża. Żoną Adama była siostra Babci męża, Kazimiery Popiel z domu Romer.



- Pani wie, że Jan Bisping został rozstrzelany przez Niemców pod koniec wojny, bo wydał go ksiądz, do którego chodziłem do spowiedzi w dzieciństwie. Dziwnie się wszystko plecie.

Oj, dziwnie. Śmierć Druckiego-Lubeckiego, prezydenta Grodna,  stała się początkiem jednego z najdłuższych procesów w historii polskiego sądownictwa. Oskarżono o nią barona Jana Bisping von Gallen, ordynata na Massalanach i szambelana papieskiego. Ale to sobie można doczytać w internecie. To była najgłośniejsza sprawa sądowa przed I Wojną Światową.

Uniwersytet, dworek Elizy Orzeszkowej, parterowy, drewniany, obity sajdingiem, z plastikowymi oknami, pomalowany na jasnoniebiesko, że to niby odnowiony, nad rzeczką Horodniczanką. Przygnębiony dziesięciopiętrowymi blokami wystawionymi tuż obok. Nastrój dopełniła ulewa i paskudne zimno.

Szkoła muzyczna, do której przez rok chodził Czesław Niemen – Wydrzycki i którą rzucił, i wrócił do zwykłej, bo mu się wydawało, że to nie jego powołanie. Jeszcze Pałac Sanguszków, fabryka papierosów i huta szkła. Wszystko przemieszane walącymi się drewnianymi budynkami pozostałymi po Polsce.

Jedziemy do Bohatyrowicz, na grób Jana i Cecylii. Po drodze łany rzepaku i zaoranych ziem aż po horyzont – to kołchozy.

Pan Stanisław rzuca co chwilę jakieś ciekawe informacje.

- Wszędzie tu dookoła była Puszcza Grodnieńska, gdzie polował Stefan Batory. A wiecie, że Batory rozmawiał wyłącznie po łacinie, bo nie znał polskiego? Kiedyś po polowaniu był ogromnie zmęczony i nakazał dworzanom przynieść natychmiast coś do picia. Ale chciał czegoś, co piją tu w okolicy. Przyniesiono mu kwas chlebowy, który mu tak niezwykle posmakował, że nadał tej wsi nazwę Kwasówka, a temu, co mu go podał nazwisko Kwaśniewski. To tu w tej wsi w 1939 roku bolszewicy zastrzelili 9 mężczyzn, w tym hrabiego Krasińskiego z niedalekiej Swisłoczy i pochowali ich tuż przy drodze. Dopiero w latach 70-tych przeniesiono ich na cmentarz.

Zjeżdżamy z głównej drogi, Antek – drewniana rzeźba pokazuje nam ręką zjazd na Bohatyrowicze. Następny świątek pokazuje drogę – no, w tym wypadku słowo „droga” jest absolutnym nadużyciem, użyłam go w braku jakiegokolwiek innego wyrazu. Zauważyłam, że tutaj drogi główne są dobre, bo po nich jeżdżą turyści, najczęściej tranzytem. Potem wracają do cywilizacji i mówią, że na Białorusi są świetne drogi. A dla utrzymania pozorów każdy zjazd też jest jeszcze zrobiony tyle, ile widać z drogi. Dalej drogi „naturalne” , jakbym była w Greenpeace to nawet powiedziałabym ekologiczne, jak w Średniowieczu.

Ubłoceni po pas dotarliśmy. Prosty grób otoczony płotkiem, zawsze świeże kwiaty. W cieniu drzew. Jan – prosty chłop, a Justyna z bogatego rodu. Uciekli ze swoją zakazaną miłością właśnie tutaj, skryli się pośród puszczy. Ciężko pracowali, karczowali, stworzyli od zera wspaniałe gospodarstwo. Mieli siedem córek i siedmiu synów. Kiedy byli już staruszkami, wieść o nich dotarła do króla, który przyjechał zobaczyć te wspaniałe osiągnięcia pracy od podstaw, i w nagrodę nadał szlachectwo ich dzieciom od słowa „bohatyr”. Tak powstał wielki ród Bohatyrowiczów. Ta historia ma już 500 lat!

Opodal ruiny dworu Korczyńskich w Korczynie – Miniewiczach. Chyba będę musiała na nowo przeczytać „Nad Niemnem”, bo teraz będę miała wyobrażenie tego, co czytam.

Grób Powstańców na zakolu Niemna, w środku lasu. Nikt by na niego nie natrafił bez takiego przewodnika. Specjalnie ukryty. Polacy nie zdradzali miejsca grobu. Nawet Orzeszkowa w swojej powieści pisała „wsiedli na łódkę i przepłynęli za Niemen na grób powstańców” sugerując mylnie, że jest po drugiej stronie. Trudno się dziwić, przecież to był najokrutniejszy zabór. Krowa kosztowała wtedy 5 rubli a za powstańca car dawał 15!

Przejeżdżamy przez Łunę, gdzie Orzeszkowa przyjeżdżała na wakacje do Druckich-Lubeckich i Romerów, z którymi się przyjaźniła. Po dworach oczywiście nic nie pozostało. Została cerkiew zbudowana przez Zamoyską (po mężu  Drucką-Lubecką), a po drugiej stronie drogi XVIII – wieczne, drewniane obszerne przysadziste domy zbudowane również przez nią dla swoich chłopów.

Znowu tragiczna historia Róży z Sapiehów i Andrzeja Czetwertyńskiego ze Skidla, rozstrzelanych mimo tego, że Róża oddała komisarzowi całą biżuterię, myśląc, że wykupi w ten sposób męża. Działo się to podczas „Dni swobody”, które zaczęły się po wkroczeniu Armii radzieckiej 18-ego września 1939.

Drogi puste, ale przy drogach bociany mają się dobrze – występują całymi „stadami”, nawet do 20 sztuk. I też przy drodze drewniany budynek dawnej poczty, służącej do zmiany koni, obok koniusznia.

Skrzyżowanie Smolarnia – tutaj walczył oddział AK Bolesława Piaseckiego (tego od PAX-u), a Czesław Niemen szedł tu na piechotę 10 km z Wasiliszek do przystanku, żeby podjechać do szkoły muzycznej w Grodnie.

Dużo tu turystów z Niemiec, ciekawe, po co tu przyjeżdżają, bo tutaj chyba tylko dla nas każdy kilometr coś znaczy.

My te 10 kilometrów peregrynacji małego Czesia przejechaliśmy wygodnym autokarem – wygwizdów zupełny. Jak dziecko przebywało tę drogę w zimie? Stare Wasiliszki, w tym kościele był chrzczony, tu grał na organach i śpiewał w chórze kościelnym razem z rodzicami. Tu pochowani są jego dziadkowie. Dziwny widok – w szczerym polu ogromny neogotycki kościół, kilka razy za duży na te kilkadziesiąt domków pomalowanych na żółto-niebiesko, stojących bokiem do jedynej drogi przez środek. W Polsce wsie się rozwijają, zmieniają, powstają nowe domy, sklepy, ulice, Biedronki i Lidle. Tu nic się nie zmieniło od przedwojny. Przy płotach stoją starzy samotni Polacy, Babunie, które zagadują piękną polszczyzną, z tęsknotą w oku. Jak oni dają sobie radę w zimie? Tu nie ma łazienek, kaloryferów, sklepiku, telefonu. Podeszliśmy do opuszczonego domu Wydrzyckich, stare czarne drewno spłukane deszczami, jakaś stodoła, wszystko zarośnięte. Po drugiej stronie drogi pojawiła się urocza starsza pani – jak się okazało kuzynka, i spragniona rozmowy z Polakami, oparta o płot, wdała się z nami w pogawędkę. Pogodna, mimo samotności.

- Mają tu zrobić podobno muzeum Niemena, ale nie ma pieniędzy. Teraz starają się w Polsce. Pamiętam ich wszystkich i jego też. Dobry chłopak był. A mnie syn zmarł w zimie w szpitalu w Grodnie, miał 46 lat. Teraz sama zostałam.

- A jak sobie tu radzicie, kiedy ktoś zachoruje.

- Tu się nie choruje, tu się umiera – powiedziała pogodzona z rzeczywistością.

Nastała cisza, a w sercu zabolało. Żeby zmienić temat spytałam, skąd wzięła się tradycja kolorowych domków, czy to jakieś barwy narodowe?

- Nie, po prostu nie można było kupić innego koloru, bo lepsze były wykupywane „spod lady” i tylko te zostawały – żółty i niebieski, najmniej potrzebne. I tak już zostało.

Wsiedliśmy do eleganckiego autokaru, który w tym miejscu raził niestosownym bogactwem i smutni odjechaliśmy w stronę Nowogródka, zostawiając naszych Rodaków przecież w codziennej beznadziei. Czy my jako Państwo robimy wszystko, żeby im pomóc? Mam wątpliwości.

Nowogródek z 1114 roku na skalistym wzgórzu 300 m npm. Na górze kościół farny Przemienienia Pańskiego – inaczej św. Michała, na sąsiedniej górce ruiny zamku obronnego, o którym Mickiewicz pisał w „Grażynie”, kościół św. Mikołaja zabrany na cerkiew.

Dojechaliśmy do Nazaretanek, to one opiekują się kościołem na górze, przyjmują pielgrzymów, i – niby ogromnie przyziemne, ale jakże ważne – mają toalety. To naprawdę tutaj rzadkość uciążliwa. Krętą dróżką pod stromą górkę poszliśmy z Siostrą „Klucznicą” do kościoła. Dziwne, bo na górce obok kościoła nie ma kawałka miejsca, tylko zbocza. Musiał kiedyś pełnić funkcję obronną. W środku zapachniało wilgocią i chłodną pustką. Wydawałoby się, że taki wiejski kościołek, jakich tysiące w Polsce. A tu przecież brał ślub Jagiełło z Zofią Olszańską, tu chrzczony był nasz Wieszcz w Kaplicy Matki Boskiej Nowogródzkiej. „Jak mnie dziecko, do życia przywróciłaś cudem” – tak potem pisze w „Panu Tadeuszu” w Inwokacji o wypadku, kiedy jako czterolatek spadł z okna we dworze, lekarz nie dawał żadnej nadziei, i wtedy Matka przyniosła go do kościoła, położyła pod obrazem i modliła się o cud, który jak widać spełnił się.



1 VIII 1943 roku siostra Małgorzata (Ludwika Banaś), jak zwykle rano poszła do szpitala – tam pracowała jako pielęgniarka - i to uratowało jej życie. W tym czasie 11 sióstr zostało rozstrzelanych przez hitlerowców koło wsi Batorówka, 5 km od Nowogródka. Beatyfikowane 5 marca 2000 roku przez naszego Papieża.

Parę dni później do spowiedzi do ks. Sienkiewicza przyszedł człowiek, który powiedział, gdzie siostry są pochowane. Wtedy siostra Małgorzata ubrana po świecku poszła do lasu niby na grzyby i postawiła w tym miejscu brzozowy krzyż. Po wojnie w 1945 przeniesiono je pod kościół, teraz są już pochowane w kaplicy. Niedługo potem ksiądz wyjechał, kościół przestał sprawować swoje funkcje. Małgorzata opiekowała się cały czas kościołem, do czasu, kiedy licząc na cud nie pojawią się nowe siostry. Tam wiele lat mieszkała za ołtarzem, w zimnej zakrystii, gromadziła wiernych na modlitwy, przewodniczyła nabożeństwom, a ludzie mówili o niej „Stróż Tabernakulum”. Cud się spełnił – jest teraz 9 sióstr. Zmarła w 1966, w 2003 rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny.

Wszyscy- młodzież też, wpisaliśmy swoje intencje do modlitwy w wielką księgę z prośbą do Sióstr o wstawiennictwo do Matki Boskiej Nowogródzkiej. Oby nas wysłuchała.

Niedaleko kościoła trawiasty pagórek – Góra Mendoga. Tu go pochowali jego bojarzy, legenda mówi, że na złotym tronie. To Mendog w 1263 roku doprowadził do zjednoczenia księstw litewskich. Tu na zamku w Grodnie w 1252 roku przyjął z żoną Martą chrzest, rok później się koronował, a w 1260 wrócił do pogaństwa.

Przejechaliśmy jeszcze obok dworku Mickiewicza – ale to już jutro będziemy zwiedzać.

Jedziemy dalej – Czombrów, gdzie był majątek Uzłowskich, często młody Adaś przyjeżdżał tu, bo Aniela Uzłowska była jego chrzestną matką. Na górze widać piękną niebieską cerkiew w Balówce, o której pisał w Balladzie do Maryli – pierwotnie wiersz był skierowany do Joasi, ale potem Adaś zmienił obiekt pożądania i – co za tym idzie – tytuł.

Stołowicze – barokowy kościół wybudowany przez Radziwiłła „Sierotkę”, zabrany na cerkiew i pobielony odpadającym i spłukanym deszczami wapnem.

Nie boli to, że to w innych rękach, „historia kołem się toczy”, my też mamy tzw. Ziemie Odzyskane”, ale boli to, że o te zabytki w ogóle się nie dba, a przecież to historia Ziemi, dobro ludzkości – dlaczego ci ludzie tego nie czują.

Zajechaliśmy na nocleg do Baranowiczów – ogromny węzeł kolejowy i paskudne socjalistyczne blokowisko. Hotel wstrętny, w pokojach wieloletni smród najtańszych papierosów. Okna rozpadające się, z jedną klamką aluminiową leżącą na parapecie.

 

24 maja.

Śniadanie podobne do tego w Moskwie, kiedy byłam z „Bobokiem” – zimna kasza gryczana i kawałek kiełbasy parówkowej.

Jedziemy do Nieświeża. Po drodze Gruszów – tu się urodził, pracował i zmarł Reytan.

Dwór Snów z II p. XVIII wieku. Pięknie brzmi, prawda? Ale to chodzi o dwór z Snowie Górnym. Należał do Rdułtowskich. Wcześnie zmarli i osierocili dziewczynkę i chłopca. Chłopiec trafił na wychowanie do Radziwiłłów, a dziewczynka do krewnych do Krakowa. Kiedy miała 16 lat przyjechała do Nieświeża, gdzie Radziwiłł „Panie Kochanku” wydawał bal. Tu poznała pięknego osiemnastolatka, zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Kiedy okazało się, że są rodzeństwem wystąpili do Papieża o dyspensę, ale jej nie dostali. Mimo to uciekli do Snowia, zamieszkali razem i mieli dzieci, które niestety umierały, kiedy dorosły. Ich matka postradała zmysły, ojciec też zwariował, jeździł bez przerwy na koniu, strzelał do ludzi, aż wreszcie sam się zastrzelił. Tu przyjeżdżał też Ludwik Szpitznagel, największy przyjaciel Juliusza Słowackiego, starszy od niego 4 lata, geniusz znający kilkanaście języków. Ludwik zakochał się w córce marszałka Rdułtowskiego ze Snowia jeszcze kiedy był w Wilnie. Wtedy, jako student Uniwersytetu, kolegował się z Konstantym Rdułtowskim, do którego napisał nawet wiersz, wydrukowany w Dzienniku Wileńskim, a z którym zaprzyjaźniony, jeździł parę razy do jego rodziców na święta. Tak poznał 12-letnią dziewczynkę i zakochał  się w niej. Trzyletni pobyt w Petersburgu nie wyleczył go z tej miłości. Ciągle niepewny, czy dumni i bogaci Rdułtowscy zechcą wydać córkę za syna profesora, nie-szlachcica, pochodzącego z Niemców. Po powrocie do kraju odwiedził Rdułtowskich i żeby poprosić ich o rękę 16-latki. Niestety, panna zdążyła przez ten czas zakochać się w kim innym. Zbliżał się termin wyjazdu Ludwika do Egiptu, zaczęło go ogarniać zwątpienie, czy jeszcze tu wróci, "jakaś myśl samobójstwa ulatywała nad nim" pisze Słowacki w swym pamiętniku. "Kilka dni później, na początku marca, na krótko przed ostatecznym terminem wyjazdu,  pojechał Ludwik do Snowia, raz jeszcze zobaczyć pannę. Zabawił tu trzy dni, w ciągu których otoczony rodziną swego przyjaciela, Konstantego, opowiadał najcudniejsze historie o Wschodzie, czym sobie ujął serca wszystkich. Widząc to, a nadto wyobrażając sobie, że i panna mu sprzyja, postanowił wyzyskać życzliwość, którą szczególniej w samym panu Marszałku, jak mu się zdawało, wzbudzić potrafił, i poprosił go o rękę córki. Odpowiedź, jaką otrzymał od Marszałka, była szczera i rozsądna. Zdaniem Marszałka, zarówno córka jego, jak i on, Spitznagel, byli za młodzi, ażeby mogli myśleć o małżeństwie. Dlatego niech poczeka kilka lat, a wtedy kto wie? Odpowiedź ta, jakkolwiek brzmiała serdecznie, wzbudziła w Ludwiku podejrzenie, że Marszałek dał mu po prostu kosza. Nazajutrz, tego dnia właśnie, kiedy miał opuszczać Snów, widziano go w ogrodzie, jak po pożółkłych liściach chodził smutny, cichy. W końcu zajechały konie, nadeszła chwila pożegnania. Ludwik był dziwnie wesół. Kiedy zaczął się żegnać z Konstantym, rzekł nagle do niego, ku niesłychanemu zdziwieniu wszystkich: „Czy wiesz, że ja podług Galla mam organ samobójstwa?” Być może, odpowiedział młody Rdułtowski, ale się pewno nie zabijesz. Usłyszawszy te słowa, Ludwik, znalazłszy jakiś pretekst, poszedł do pokoju, w którym mieszkał w ciągu tych trzech dni. poszedł i nie wracał przez chwilę. Po chwili usłyszano strzał z pistoletu.  Otworzywszy drzwi, ujrzano Spitznagla nieżywego, z raną w piersiach, z pistoletem w ręku. Stało się to dnia 26 lutego 1827".


Mówimy dwór, ale to pałac klasycystyczny o długości 140 metrów, niegdyś róż pompejański, teraz odrapany obiekt wojskowy. Chcieliśmy zrobić zdjęcia z daleka – niestety natychmiast rzucili się z naszą stronę wojskowi, no to my też woleliśmy rzucić się do ucieczki.

Wreszcie Nieśwież – po lewej stronie dawne zabudowania Ordynacji, podobne do tych z okolic Klemensowa i Zwierzyńca z Ordynacji Zamoyskich. Po prawej paskudne bloki przy ulicy. Ech, wszystko oszpecą. Miasto zbudowane na prawie magdeburskim, z okazałą Bramą Słucką z kordegardą na I piętrze. Jeszcze klasztor Jezuitów i Kościół Bożego Ciała z 1593 roku zbudowany przez włoskiego architekta. W oddali na lekkim wzgórzu zamek otoczony fosą, prowadzi do niego stara zadrzewiona, długa aleja przez groblę pomiędzy wielkimi stawami.

No nie! Tu już nas nieźle zatrzepało ze złości! Kiedy podeszliśmy pod fosę ujrzeliśmy wśród drzew monumentalny pomnik żołnierza radzieckiego z marmurowymi schodami na piedestał, znicze, wieńce. No szlag mnie trafił, bo z tej jedynej drogi nie ma widoku na zamek, tylko na to paskudztwo. To już jest wyjątkowa głupota, bo bez względu na to, do kogo to należało, to jest przede wszystkim niezwykły zabytek, i zniszczyć samemu sobie otoczenie historyczne, bo to oni przecież teraz czerpią zyski z tych zabytków, to trzeba nie mieć mózgu!

Przeszliśmy przez most nad fosą na dziedziniec. Zamek w generalnej renowacji. Wchodzimy do środka, Pani z obsługi robi nam łaskę, że wpuści nas wcześniej – nie rozumiemy, wcześniej niż co? – poza kolejką – też nie rozumiemy, bo żadnej kolejki nie ma. My się nie chcemy skradać, tylko oficjalnie zwiedzać, przecież od tego to jest. Pierwsza salka, tylko makiety zamku w pełnej okazałości i mapy na ścianach. Jeśli chcemy zrobić zdjęcie to musimy zapłacić po 1500 rubli białoruskich. Oczywiście zbieramy pieniądze, bo każdy chce mieć zdjęcia z Nieświeża. Potem druga salka i jeszcze trzy malutkie z portretami, bez żadnych mebli, gdzie zdjęć robić nie wolno. Pytamy, dlaczego, skoro zapłaciliśmy. Pani odpowiada, że dlatego, że tam wolno, a tu nie wolno. Na znak protestu wycofaliśmy te pieniądze. Tym bardziej, że co, pustkę będziemy fotografować?

Tak naprawdę do oglądania jest tylko biblioteka – też w tej samej amfiladzie – z globusem, na którym jest Nieśwież, kilkadziesiąt książek i dokumentów. Wszystkie eksponaty podpisanie po rosyjsku i angielsku. Zapytałam po rosyjsku, żeby nie drażnić wroga, dlaczego nie ma polskich napisów, bo przecież dotyczy to polskiej kultury, to polskie rękopisy, druki, i najczęściej przyjeżdżają tu polskie wycieczki. Pani bezczelnie odpowiedziała, że jak są białoruskie eksponaty w Polsce, to też nie są podpisane po białorusku. Nie wytrzymałam i równie bezczelnie spytałam, jakie to eksponaty białoruskie są w Polsce, zamki, obrazy, dzieła sztuki? Bo nie słyszałam. I skończyło się oglądanie, zresztą nic więcej nie było. W drodze powrotnej napotkaliśmy wycieczkę starszych ludzi pod przewodnictwem ogromnego księdza, który miał wygląd Zagłoby z moich wyobrażeń. Oczywiście okazało się, że to Polacy tamtejsi z Drohiczyna. Łatwo ich poznać, bo zdecydowanie mają szlachetne rysy, zwłaszcza na tle tubylców. A księdzu zrobiłam zdjęcie – nie mogłam się oprzeć.

Do grobu Radziwiłłów w kościele nie wpuściła nas Pani Jasia, bo jest msza. Ale msza nie jest przecież w krypcie – Pani Jasia bulterier nie pozostawiła pola do dyskusji, nawet Pan Stanisław nie poradził.

Czas na Zamek Mirski – początek XVI wieku. Założył go Jerzy Iljinicz, spokrewniony z Radziwiłłami – razem byli u cesarza po tytuły – Iljinicz dostał hrabiowski a Radziwiłł książęcy. Niestety Iljinicz zmarł bezpotomnie i przekazał niedokończony zamek „Sierotce”, który go kończył. Ostatnim właścicielem był Światopełk – Mirski.

A tak go odnawiają, że lepiej by tego nie robili. Chodniki z kolorowej kostki – nadaje się to na chodniki w mieście, ale nie w starym parku. Dziedziniec cały wybrukowany tą kostką, wygląda jak parking przed fabryką gwoździ, a brama na tenże dziedziniec to betonowy niski wiadukt właśnie budowany, albo wejście do bunkra. Dlaczego tak? Ani ładne, ani stylowe, zasłania widok na pół zamku, Boże, to nie na moje nerwy. Nie występują tu żadne przewodniki w żadnym języku, żadne kartki, za to „suweniry” jak u nas 50 lat temu na odpuście, nie mające nic wspólnego z miejscem. Dookoła tandetnie wymalowane kobiety chodzą na szpilkach lakierowanych z kokardkami, „bryliantami”, do tego w paskudnych dżinsach sadząc kilometrowe kroki na ugiętych kolanach, bo to to przecież ledwo chodzi. Chyba według nich na tym polega elegancja i to ich przybliża do Hollywoodu. Nawet celniczki do spodni mundurowych też wykrzywiają nogi i kręgosłup na szpilkach.

Teraz do Zaosia, gdzie urodził się Mickiewicz. Dawniej te tereny zamieszkałe były przez Bałtów, aż po Prypeć, puszcze, bagna, ruczaje i rzeki. Potem od strony Wisły albo Bułgarii przyszli Krywicze i Radzimicze, którzy dali początek Słowianom na Rusi. W XI – XII wieku pod wpływem walk nastąpił rozłam Wielkiego Księstwa Kijowskiego, wtedy kształtuje się język ukraiński i białoruski. Powstaje Ruś Moskiewska, Mała, Czarna, i Biała, czyli czysta.

Mickiewicz, kiedy mówi o Litwie, mówi w kontekście historyczno-słowiańskim, a nie politycznym. Wtedy Litwa sięgała po Mazowsze, i obejmowała to, co dzisiaj jest Białorusią.

Połoneczka, której ostatnim właścicielem był Maciej Radziwiłł – wielki talent muzyczny, ale podobno brutal, który gnębił równo rodzinę i poddanych.

Wszędzie na tych wsiach chaty postawione są bokiem do drogi, nie tak jak w Polsce, frontem. Wzięło się to jeszcze z czasów Zygmunta i Bony, którzy przeprowadzili reformę „na włóki”. Chłopi nie chcieli już pracować za darmo i trzeba było dać im coś w zamian. Każdy dostał włókę ziemi, czyli 21 ha i kilka prętów płotu, a pręt, to 4 metry. Potem ojciec dzielił to między paru synów, oni dzielili dalej, aż do szerokości węższego boku domu. Do tego domu potem dobudowywano do ściany w głąb pola stajnie, chlew, wszystko połączone w jednej linii, i tak powstały działki długie, a wąskie.

Gdybym tego wszystkiego nie zapisywała, po paru dniach nie wiedziałabym, gdzie byłam. To prawdziwy maraton, ale kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek tu zawitam. Na pewno nie wybrałabym się prywatnie, przecież tu jeszcze trzeba załatwić wizę. A bez przewodnika, nie ma po co tu przyjeżdżać.

Wołna z piękną cerkwią, z majątkiem Śliźniów, tutaj w latach 1846-1847, po rezygnacji z funkcji bibliotekarza w Szczorsach, we dworze przebywał czasowo Jan Czeczot, przyjaciel Mickiewicza, filomata.

Wjeżdżamy na grunty folwarku Mickiewicza. Przed wojną były tu wybudowane bunkry, które miał zatrzymać najazd Armii Czerwonej – jak to się skończyło, wiemy.

Naokoło bezkresne pola, pagórki, żadnej zabudowy, dobrze utrzymane, zaorane. Piękne, jak z Pana Tadeusza. Żadnego przemysłu, cywilizacji, za takim widokiem można całe życie tęsknić.

Dwór drewniany, kryty strzechą, niski w środku, odbudowany po spaleniu według obrazków z epoki. Mickiewicz urodził się tu właściwie przez przypadek. Brat ojca został dotkliwie pobity i po kilku tygodniach zmarł. Został 13-letni syn z całą gospodarką. Posłano zatem po Mickiewiczów do Nowogródka – to 7 mil, a mila ruska to 7 km. Była zima, tuż przed Wigilią, śniegi, mrozy, a Pani Mickiewiczowa w ciąży. No i urodziła zaraz po przyjeździe. Tu Adaś wychowywał się do 8. roku, a potem przyjeżdżał na wakacje. Niedaleko stąd był majątek Wereszczaków, gdzie mieszkał obiekt westchnień. Wiele lat później przyjechał w te strony syn Mickiewicza, odwiedził Marylę - od dawna Puttkamerową, i zdziwił się, że ojciec miał taki zły gust! Z okien domu widać lipę, która wyrosła na pniu starej zniszczonej przez piorun. Do Stołowicz chodził do szkoły.

Tu oprowadzał nas przewodnik mówiący – jak sam podkreślił – językiem litewskim, nie białoruskim, ani nie obecnej Litwy, ale starym polskim, jakim się posługiwali wszyscy z Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zrozumiały nawet dla kogoś, kto nie uczył się rosyjskiego. Pasjonat Mickiewicza, kiedy cytował fragmenty Pana Tadeusza o lipie, o zegarze z kurantem, który grał Mazurka Dąbrowskiego – miał łzy w oczach. Co oczywiście nie przeszkodziło mu oszukać nas na pieniądze, co zupełnie wyprowadziło z równowagi Pana Stanisława, który zażądał rachunku.

Wreszcie w stronę jeziora Świteź, gdzie zrobimy postój na jedzenie i rozładowanie ADHD u młodzieży. Jestem ogromnie ciekawa, przecież to jezioro z bajki mojego dzieciństwa. Tak, z bajki, bo Babcia Weronia czytała nam namiętnie „Ballady i Romanse” na dobranoc, byłam zakochana w tych dziwnych dalekich stronach, w Świteziankach, duchach, południcach. Nie wiem, co z tego rozumiałam, ale uwielbiałam ten lekki strach, nastrój mgieł, czarów, morderstw – „zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana”. I teraz mam skonfrontować wyobraźnię dziecka z rzeczywistością.

Podjechaliśmy na parking, w drzewach, ale przy głównej drodze. Właśnie zaświeciło słońce. Przeszliśmy przez ruchliwą drogę i od razu Świteź. Gdzież to jezioro we mgłach i sitowiach, z którego w świetle księżyca wychodzą dziwożony i topielice, a w południe na kapiących się przed poświęceniem wody 24 czerwca w św. Jana – czyhają południce? Żadnych mgieł, oczeretów, duchów, tataraków, za to kolorowe żagle windsurfingu, pełno kąpiących się dzieci, bo woda z brzegu płyciutka, przeźroczysta, jako że do Świtezi nie wpływa i nie wypływa żadna rzeka, woda wypływa z głębi. Roślinność przedlodowcowa, biały piaseczek na dnie i 15 metrów głębokości na środku. O tempora, o mores! Oj, nie tego się spodziewałam. Trzeba będzie chyba pozostać przy marzeniach.

Posililiśmy się zupkami z torebki, jako że autokar był wyposażony w czajnik, a ja wdałam się znowu z Panem Stanisławem w rozmowę o trudnym życiu. Miał łzy w oczach, kiedy dałam mu malutkiego orła w koronie do wpięcia w klapę – dostałam go w Kanadzie od Polonii tamtejszej, która nie ma pojęcia, że inni Nasi mieszkają właściwie na linii frontu.



Wracamy w pełnym słońcu do Nowogródka, ale przed nami ogromna chmura. Chyba natura rekompensuje mi brak grozy przy Świtezi. No, zatrzymaliśmy się przed Dworkiem Mickiewicza i leje jak z cebra. Rodzina Mickiewicza przeniosła się tutaj w1801 roku. Na miejscu spalonego drewnianego, powstał murowany w obecnym kształcie – 5 pokoi i sień. A rodzina duża – matka Barbara, ojciec Mikołaj, najstarszy syn Franciszek – 2 lata starszy od Adama, potem Adam, 3 lata młodszy Aleksander i Jerzy – lekarz marynarz.

Adam w 1807 roku wstępuje razem z Franciszkiem do szkoły Dominikanów. Pani przewodnik beznamiętnym głosem, ze świadomością, że mówi to od 200 lat, na pamięć wyrzucała z siebie wiadomości. Tak samo mówiła fakty, jak i cytaty – widać od razu, że nie jest pasjonatką swojego zawodu – „bynigdydoniejniewrócićidziemydalej”, „proszę przechodzićszybciejbopracujemydo17-ej”. W podziemiach wystawa wydań „Pana Tadeusza”, obrazów i niebywały smród grzyba, aż wierci w nosie. A pani robot mówi, że dopiero była renowacja. Żadnego nastroju, obce miejsce przez tę małpę, która ,          to czuć, nie ma żadnej więzi emocjonalnej z tym, co mówi.   

Wyszłam z ulgą – więcej dowiem się w Internecie, niż od tej piekielnicy.

Jedziemy w stronę granicy litewskiej, gdzie zostawiamy Pana Stanisława. Przyzwyczaiłam się do Niego.

O 20-ej szczęśliwie za nami granica białoruska. Dzieci pożegnały ją rzęsistymi brawami. I czyż podróże nie kształcą? To, co wydawało się oczywiste, np. toalety, nie występuje w przyrodzie jak trawa, nie pojawia się Deus ex machina, a przecież do życia niezbędne. Przerażenie ich budziły – nie można tego inaczej nazwać – wychodki z dziurą w podłodze. Jedzenie okropne, hotele „robotnicze’. Żal Pana Stanisława, który na chwilę ożywa Rzeczpospolitą Obojga Narodów przy polskich wycieczkach i wraca do swojego smętnego białoruskiego życia. Dzisiaj w autokarze powiedział: „choćby i o czarnym chlebie, ale aby wolnym być, to moje marzenie”.

Lidia Bogaczówna, całym rozdartym sercem z Rodakami. 


 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY