Niewiarygodna lecz odbyta Podróż Życia - odcinek II kierunek Condom





 

Godzina 21.15 Wow!!!! Dojechaliśmy do Cannes. W hotelu nawet butelki wody, za to malutki expresik z trzema malutkimi jednorazowymi kubkami i 3 kapsułki po 1 euro. No rzeczywiście! Śniadania też jutro odmówiliśmy. 17,5 euro od osoby, nie w cenie pokoju, a pokój finansowo nie z dolnej półki. Po drodze zabrakło nam gazu i musieliśmy zjechać do jedynej stacji z gazem w promieniu…no dużym promieniu. Miasto o włoskiej nazwie Imperia. Z pięknym widokiem na morze, niespecjalnie stare, ale za to na głównym placu Katedra św. Maurycego. „Typowo faszystowska prostota” – jak się ktoś o tym miasteczku wyraził.  Zajechaliśmy wreszcie przed stację na oparach, bo wszędzie drogi rozkopane, a pani z GPS nie poinformowana. Stacja zamknięta, przerwa do 14-ej, sjesta. Skorzystaliśmy w takim razie z baru obok – okazało się, że pyszne, z paroma gwiazdkami TripAdvisor, pełno tubylców i biznesmenów na lunch. Zjedliśmy makaron z pomidorami i ośmiorniczkami – tak, tak, z ośmiorniczkami, nie boję się publicznie tego powiedzieć. Mało tego! Było pyszne! Wcześniej dostaliśmy dwa rodzaje chleba i parę plastrów salami, ot tak, na zachętę. Warto zapamiętać.



A w dzisiejszym planie jeszcze Monte Carlo ze względu na ukochaną przez Jędrka Formułę 1. Zaliczyliśmy też Casino,



ale już do Sali Europa płaci się 10 Euro. Natomiast przed kasynem i Hotelem de Paris auta tak drogie, że to już nie na mój matematyczny umysł – zwłaszcza jedno rzucające się w oczy – bugatti veyron, pomarańczowy cabriolet na rosyjskiej rejestracji – milion dolarów,



auta na rejestracjach z Emiratów, tak duże, jak jachty. Ale dlaczego ludzie robią sobie zdjęcia opierając się  o nie, jakby były ich, i tego też mój umysł nie rozumie. Przecież żaden szwagier czy ciocia nie uwierzy, to po co?  

Obowiązkowe cappuccino i woda, woda, woda! Tu się pije i ma się mimo to niezaspokojone pragnienie. A lodowata woda z cytryną o smaku Cote d’Azure bezcenna.

Idziemy na Croissette. Jak zwykle tłumy. Babcia Izia zbulwersowana.

- Co ci ludzie tak się snują? Z czego żyją? Jak można tak łazić po nocy, i to z malutkimi dziećmi. Do pracy by się wzięli, zmęczyliby się, to by się odechciało łazić, a i szczęśliwsi by byli.

No coś w tym jest.

Pałac festiwalowy powiększony i odnowiony – jak wyjeżdżaliśmy z Cannes 3 lata temu, to właśnie tego dnia zaczynali remont. Zdecydowanie zyskał, bo przedtem był w stylu kina Kijów. A i schody z czerwonym dywanem dobudowane, większe i w lepszym kierunku. Poprzednie zostały ograbione z czerwonego dywanu i stoją sobie nikomu nie potrzebne po tylu latach służby. Tak to jest z gwiazdami – popadają w zapomnienie, nawet jeśli są schodami.

Pokaz ogni sztucznych, który miał być dzisiaj, odwołany z powodu zamachu w Nicei. Grupki policjantów z karabinami mają na celu uśpienie czujności tych wszystkich bogaczy w wypasionych autach, bo z czego to miasto by żyło, jakby pieniądz pouciekał ze strachu? Musi się czuć bezpiecznie.

Wróciłyśmy z Mamusią umęczone, dzisiaj ok. 10 kilometrów, a Andrzej został snuć się po tym targowisku bezrobocia.

22 lipca, piątek

Jędruś poszedł biegać po Croisette, i wykąpać się w morzu, a my z Mamusią na targ po świeże owoce i gorące bagietki. Śniadanie wyśmienite.





Teraz o zazdrości. Myślę, że jeśli ją ktoś dostanie w pakiecie przy urodzeniu, to jest ogromny ciężar do dźwigania. Trzeba się jej natychmiast pozbyć , jak tylko się ją świadomie zauważy, a ona broni się. Przykleja się do nas, jak jakaś paskudna glutowata substancja zmieniająca co chwilę swój wygląd. Oszukuje, jak może, podszywając się pod różne odczucia, żeby uspokoić nasze sumienie. Dobrze, że jej chyba nigdy nie miałam, albo pozbyłam się dawno temu.  

Stałam wczoraj w Monte Carlo na nabrzeżu i patrzyłam na jachty wielkości dobrego socjalistycznego bloku, służba, kwiaty, baseny.



I nic! W środku u mnie żadnej zazdrości. Radość z tego, że mam co oglądać, jestem tak samo bogata, jak oni, bo spełniam swoje marzenia. Stać mnie na to, żeby tu przyjechać, rozumieć innych, cieszyć się z pięknych rzeczy i z obecnego czasu, który jest, póki jest. 

Dzisiaj pogrzeb Marcina Kuźmińskiego w Krakowie. To nie do pojęcia. Ciągle mi się wydaje, że to Jego kolejna rola, a zawsze był niezwykle wiarygodny. Gra, że nie żyje, stworzył idealną iluzję godną Wielkiego Aktora. Aż się dziwię, że tak długo trzyma nas w niepewności. I tu rzeczywiście zupełnie innego wymiaru  nabiera głupie powiedzenie aktorskie: „I co? Nadal nie żyje?” Bo ciągle w to nie wierzę. A nasze wspólne rozmowy o Bogu przy piwie? – ach, ci artyści! Nie wyobrażam sobie grania „Statku dla lalek” bez Niego, ktoś musiałby zająć Jego miejsce, które jest Jego, to Jego przestrzeń. To jakby wyciąć z „Rejtana” Matejki Rejtana i wstawić czyjeś zdjęcie. Wszyscy zauważą różnicę. Nie można podarować komuś przestrzeni Kolegi. Jestem dzisiaj bardzo daleko, ale to nie znaczy daleko.

Jeszcze kawa i dalsza podróż w kierunku Bordeaux.



 Pan Józef, do którego zmierzamy już dzwonił z wiadomością, że łóżka pościelone. A tu co chwilę bramki autostradowe, na które już do tej pory wydaliśmy ze 150 euro. Mało stacji na gaz, a o tej porze te co mają, to albo sjesta albo przerwa techniczna. No, mają Francuzi nerwy. Znowu konkluzja, że u nas to nie do pomyślenia. Na wodę też wydajemy fortunę, to dobry interes – mała woda 0,80 euro, a w Cannes 2 euro. To ja w Biedronce kupię cały samochód, potem tu sprzedam i zarobię na malutki jachcik.

W drodze do Marsylii cały czas pada – niestety nie jest chłodniej, tylko wilgotność większa, spływamy jeszcze większym potem.

Kolejny przykład na to, że nie „nigdy nie mów nigdy”. Kiedy 3 lata temu w ostatni wieczór w Cannes biłam się z myślami, czy kupić za 78 euro broszkę z kopią obrazu Alfonsa Muchy – oczywiście na kartę kredytową, wygrał rozsądek – kupiłam, bo powiedziałam sobie na usprawiedliwienie, że jeśli nie kupię, to całe życie będę żałować, bo przecież już nigdy więcej tu nie przyjadę. A tu proszę – równo 3 lata.

23 lipca, sobota

No i dojechaliśmy. W ulewach, burzach, przez zmieniające się krajobrazy – najpierw bogactwo śródziemnomorskie z kolorowymi oleandrami, palmami, potem strzeliste cyprysy, coraz bardziej spalona ziemia uboższa w roślinność, aż wreszcie jak pod Kielcami – jak to określił Jędrek, tylko zamiast żółtego rzepaku żółte słoneczniki. Górki i co górka to chateaux z jasnych kamieni.  Spokojnie można kręcić filmy o wyprawach krzyżowych i etosie rycerskim. Tak sobie wyobrażałam tę Francję nie dla turystów – przestrzenie, jasne domy, niskie, płaskie, w kolorze écru i jasnej mięty. Ogromne magnolie i kilkusetletnie platany.

Wzruszenie w oczach po tylu latach niewidzenia. Usilne odnajdywanie w twarzach cech zapamiętanych z młodości. Niepokój, czy się odnajdzie. Powoli wyłaniają się z przeszłości, jakby czasu nie było. Wspomnienia, wspomnienia. Wino różowe, bagietki, sałatka – lekko i do spania. Przecież przemierzyliśmy całą Europę, w Średniowieczu ta peregrynacja trwałaby pewnie parę miesięcy, a jeszcze po drodze smoki! Oj, trzeba odpocząć.



Rano podjechałam z Jagodą do Nerac na targ – ryby, owoce, wanilia, sery, wędliny – wszystko od tzw. chłopa. Zaintrygowały mnie obok oliwek cytryny kiszone w całości, takie małe z cieniutką skórką, do mięs. Miasto średniowieczne, o które otarł się Henry IV Gaskończyk, jak dekoracja do filmu. Wszędzie w okolicy drogowskazy na chateaux Henri IV – każdy żyje z czego może.



Dzisiaj odpoczywamy – należy nam się – w otoczeniu platanów, mimozy i winorośli. No i dwóch psów – Kali i Toto. Gospodarze przemili, Jagoda śpiewa polskie piosenki przygotowując ciasto na babkę.

Zapomniałam poinformować świat, że na targu kupiłam sobie torbę szmacianą w róże, bo tamta już się rozpadła, za 20 euro. Pan Józef stwierdził, że chyba ze starych zasłon to szyją. Może być, nie miałam wyjścia. Chyba będzie to moja jedyna pamiątka stąd, oprócz oczywiście opon, bo coraz bardziej przy liczeniu liczę, liczę i chyba się przeliczyłam.

24 lipca, niedziela

Pogoda, jak na zamówienie. Wczorajsze chmury, deszczyki przelotne odeszły w niepamięć. Zapowiada się piękny i gorący dzień. Boże, dziękujemy Ci, że nas tu przygnało. Patrząc na Pana Józefa wiem, że to był dobry moment. Ciężko pracował całe życie w Afryce, w Azji, budował tamy, meczety, domy. Miał barwne życie, a to zużywa – rozrusznik, dwa tytanowe kolana, gronkowiec, itd. Dobry miałam pomysł. Rodzice przyjechali z nim małym do Polski wierząc w zapewnienia swojego wujostwa – zagorzałych komunistów, którzy przyjechali po wojnie z Francji, że tu komunistyczny raj. Jego rodzice natychmiast pożałowali decyzji, ale było za późno. Dopiero w latach 60-tych, kiedy w Polsce był z wizytą Pompidou zawarto z nim umowę, że urodzeni we Francji będą mieli ułatwiony wyjazd, jeśli będą chcieli. Polska władza była jednak okrutna i przebiegła – porozumienie było, ale ludzie o nim nie wiedzieli. Pan Józef miał już żonę i syna. Było biednie, pojechał do Francji na budowę, żeby dorobić, bo przecież znał język. Tu dopiero dowiedział się o porozumieniu od Francuzów, wrócił natychmiast do Polski, złożył papiery, czekał pół roku i wreszcie się udało. We Francji nie było łatwo. Spędził tu lata na przedłużanych pobytach na polskim paszporcie. Najpierw przyjęła ich dalsza rodzina, gdzie Jagodę traktowali jak służącą, nie wytrzymali, wynajęli malutki pokoik i tak powoli dochodzili do zachodniej stabilizacji, traktowani, jak uchodźcy teraz. Aż tu nagle, kiedy Pan Józef miał 40 lat przyszli do domu żandarmi zawiadomić go, że musi iść do wojska na przeszkolenie dla rezerwistów.

- Ale przecież ja jestem Polakiem, jakie wojsko!

- Nie, Pan jest Francuzem, tu się Pan urodził i mamy Pana w ewidencji.

Dowiedzieć się w taki sposób o swojej narodowości? Dobre i to. To też przed nim zatajono, tyle, że państwo francuskie. Człowiek osobny, pojedynczy nic się nie liczy dla polityki i historii. Ot, jeszcze jeden robak rozdeptany przez dzieje, po to, żeby były ciekawe.

Jedziemy z Panem Józefem po okolicach. Najpierw Fources. Po drodze opuszczone zespoły zabudowań pod starą zniszczoną dachówką wypełzniętą od wszechoperującego słońca. Stary kamienny mostek, po którym spacerował Henryk IV z Nerac.




Zaparkowaliśmy pod rzędem platanów, wyszliśmy i mnie zatkało. Skąd wziąć znowu nowe wyrazy, ciągi słów, żeby oddać to niemożliwe. Tak wiele zwiedzam, że za każdym razem jestem pewna, że nic mnie już nie zaskoczy. Czas przygotować się na wszystko. 100 metrów od pierwszych zabudowań  już jesteśmy na rynku wielkości rondka unijnego na wiejskim skrzyżowaniu.



Rynek okrągły z platanami, z kamiennym krzyżem pamiętającym pewnie smoki, których pozostałości w formie zminiaturyzowanej wygrzewają się jako jaszczurki na kremowych murach. Naokoło rynku stare domy z XIII-ego wieku, kamień, glina, drewno i łączące je drewniane podcienia niskie, jak na współczesnych ludzi. W Polsce paru zim by to nie przetrwało, tu stoi i ma się ślicznie, ale żadnej renowacji nigdy nie widziało. Nowe są tylko kwiaty, które co rok się odradzają. Jeszcze piękny kościół z plamami wilgoci z mocnym zapachem pleśni, nad dawną fosą nadal wypełnioną zieloną wodą, zameczek prywatny, którego fundamenty chłodzą się w wodzie, tak jak kościół i parę starych domów, nadal zamieszkałych od 500-et lat.



W zameczku hotel i restauracja – niestety na sprzedaż, właścicieli już na niego nie stać. Koniec miasteczka. Od razu pola, żadnego współczesnego domu, domku, budynku, sklepu, urzędu. 20 metrów od rynku wąski przesmyk między domami prowadzi na malutki placyk, gdzie na drzewie przybita tabliczka „Plac do gry w bule” – chyba w pchełki.




- Żal mi tych ludzi, co tu mieszkają. Przecież tu biednie, pusto, wydaje się, jakby się miało rozpaść. Nawet nikt nie chce się tu wybudować, miasteczko choć piękne, skazane na powolną śmierć.

- Ty się nie martw. Tu mieszkają sami milionerzy, gwiazdy, aktorzy, malarze, tu nie można kupić nawet najmniejszego mieszkanka. A budować tu nie wolno, musi zostać, jak jest, jak było. - Ciągle mnie świat zadziwia.

Pojechaliśmy do Condom – tak, tak!



Mer miasta, kolega Pana Józefa wściekły, bo co chwilę musi zamawiać nowe tablice z nazwą miasta, bo turyści kradną. Na środku górująca nad wszystkim imponująca katedra z kremowego piaskowca, w jej środku kilkanaście koronkowych kaplic bocznych, w każdej chrzcielnica – no to chyba condomy tu nie specjalnie działały.

Z tych okolic pochodził d’Artagnan z powieści Dumasa. Pierwowzorem muszkietera był gaskoński szlachcic Charlez de Batz – Castelmore, hrabia d’Artagnan, porucznik muszkieterów za czasów Kardynała Richelieu i potem Mazarina. Zginął pod Maastricht  postrzelony w szyję, z muszkietu oczywiście. Stąd przy katedrze pomnik czterech muszkieterów.



Podjechaliśmy do Boulangerie – Patiserie po chleb i pyszne francuskie brioche, a potem na kawę do malutkiej kawiarenki, gdzie Pan Józef był stałym gościem, kiedy tu mieszkał. Ale klimacik! W środku trzech tubylców przy barze, na ścianach jednego długiego pomieszczenia stare plakaty. Na wielu zaproszenia na …corridę???



- Tak, oczywiście, tu się odbywają wszędzie, ale nie chodzę, bo to wstrętne.

Też bym w życiu nie poszła.

Gazu nie zatankowaliśmy, bo w niedzielę zamknięta Francja. Zamknięta i wyludniona. Do kościoła nie chodzą, ale świętą niedzielę mają.

Do domu na obiad jedziemy przez Nerac, tam, gdzie zostało jedno skrzydło pałacu Henryka IV. Właściwie to on tu – jak mówi Jagoda – może i był parę razy, bo stąd pochodziła jego matka, Gaskonia była jej księstwem. W niedalekim Barbas widzieliśmy ogromny kamienny młyn, który do niej należał. Ale bywać musiał, bo tutaj miał kochankę Florettę. Często schodzili się nad źródłem. Podobno kiedyś Henryk się spóźnił, a ona z rozpaczy rzuciła się w odmęty. A do Nerac przyjeżdżała babka Katarzyna Medycejska z całą swoją kobiecą świtą dam dworu, które wykorzystywała jako agentki wywiadu – w łóżku najlepiej zdobywa się informacje. Bywała tu też jej córka, przyszła Królowa Margot, największa miłośnica Europy, ciotka tegoż Henryka Burbona, księcia Nawarry, późniejszego króla Henryka IV, który z instynktu politycznego przeszedł na katolicyzm i powiedział słynne zdanie „Paryż wart jest mszy”.



Po południu upiekłam bułeczki drożdżowe na kolację, odwdzięczając się za wczorajsze pyszne ciasto Jagody. Siedzieliśmy przy kolacji ucząc się z opowieści tego tutejszego kraju. Koleje polikwidowane, zarośnięte, stare stacyjki przerobione na mieszkania – żal. Ale to, że polują na aluette – czyli skowronki, wabiąc je specjalnymi lusterkami, to barbarzyństwo.

- A tak! To barbarzyńcy! – przytaknął Pan Józef. Oni je wkładają do wydrążonego ziemniaka, pieką i tak jedzą. A jak jest corrida, to wszyscy rozbijają się w restauracji za mięsem tego zabitego byka.

No proszę, średniowiecze jest tutaj nie tylko w architekturze. Przypomniał mi się natychmiast Yves, ten co zastrzelił Andrzeja Zauchę i Zuzę Leśniak. On był z południa Francji właśnie – mówił, że za zabicie kochanka żony dostaje się u nich dwa lata. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest, ale będę trochę czujniej przyglądać się tubylcom. Tym bardziej, że sąsiad po drugiej stronie drogi złapał już w siatkę ponad 100 dzikich gołębi i trzyma w olbrzymiej zamrażarce, żeby je z żoną pożreć. I jeszcze o tym opowiada! Boże, gdzie ja jestem! A co ciekawe, są to ludzie bardzo majętni, mają parę kamienic w pobliskim miasteczku, winnice, ogromny dom tutaj, a wyglądają jak ostatnie łachudry. Chwała Bogu zadzwoniła Alina z dalekiego pięknego Edynburga, gdzie pojechała z Olusią, dumną, że dostała się do angielskiej klasy w „szóstce”. Wymieniłyśmy wrażenia – różne kraje, różne zadowolenia i doświadczenia. Ale zadziwienie z poznawania świata to samo. Bon nuit!

Lidia Bogaczówna, która obiecuje kolejny odcinek.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY