Niewiarygodna lecz odbyta Podróż Życia - odcinek III ostatni kierunek gdzie oczy poniosą

 

25 lipca, poniedziałek

Po śniadaniu pielgrzymka do Lourdes, 150 km w stronę Pirenejów. A z paliwem coraz gorzej. Musimy dojechać do Eoze, bo tam jest GPL. Dojeżdżamy – w poniedziałki dopiero od 14-ej. Francja. Następna stacja za 80 km – Andrzej przełącza na benzynę. Jagoda mówi, że nie będzie gdzie zaparkować, bo tam zawsze tłumy.



A tu kolejna niespodzianka – miejsce jest, pogoda zmieniła się pod Pirenejami i nie ma upału, tłumów też nie. Spokojnie. Cieszę się, że Mamusia się nie zmęczy. Wiedziałam, że się uda! Wiedziałam! Podróż na koniec świata, upały, wiek Mamusi, ale wiedziałam, że jedziemy do Lourdes dziękować (prosić oczywiście też) i Matka Boska będzie nas prowadzić.

Lourdes – miasto partnerskie Częstochowy i Fatimy, niegdyś mała wioska, teraz rozbuchany przemysł dewocyjny, największy odpust na świecie, sklepy, sklepiki, stragany z paskudztwami, jakich Matka Boska na oczy nie chciałaby oglądać, powiedziałaby – o Matko Boska! Co roku tu przybywa ok. 6 milionów pielgrzymów. To tu 11 lutego 1857 roku przy jaskini Massabelle objawiła się Matka Boska 14-letniej Bernadetcie Soubisous i powiedziała w miejscowym dialekcie ”Jestem Niepokalane Poczęcie”. 17 lat później w tym miejscu ustawiono figurę, a na wzgórzu nad grotą ogromną neogotycką bazylikę.



Ta grota to niewielkie zagłębienie u stóp góry, idziemy gęsiego przykładając ręce do skały wyślizganej przez miliony rąk szukających Nadziei. Ludzie w skupieniu głaszczą się potem rękami po swych chorobach. Służby pracujące tu przewożą ludzi na wózkach, łóżkach – mój Boże, ile tu cierpienia!

Usiedliśmy na ławkach naprzeciw Groty i Figury, żeby przedstawić Matce Boskiej za pośrednictwem Bernadetty wszystkie podziękowania i prośby. Jest za co dziękować i o co błagać. Ilu Ludzi mnie o to prosiło – Matko, żebym o nikim nie zapomniała! Napełniliśmy butelki wodą świętą, żeby obdzielić po powrocie potrzebujących, chociaż wiem, że i cysterny byłoby mało. Jeszcze w Bazylice zapaliłam świeczkę przed figurą Matki Boskiej, żeby się spełniło. Właśnie jakiś biskup odprawiał mszę po angielsku i miał takie kazanie, że cały kościół pękał ze śmiechu. Da się? Tłumy w środku, większość na wózkach i łóżkach. A na wszystkich ścianach wyryte w marmurze podziękowania – dziesiątki tysięcy. Ja najbardziej dziękuję za to, że udało się tu przyjechać na koniec Europy z Mamusią. Zrzuciłam z siebie wszystkie intencje, które dowiozłam, a teraz dużo lżejsza i spokojna ruszam w drogę powrotną. Wypiliśmy oczywiście jeszcze pyszną kawę, bardzo drogą, bo przecież na wodzie z Lourdes, i do domu przez słoneczniki i zamki. Jeszcze zakupy na grilla – tu Andrzej jest specjalistą i robi wg. receptury Dziadka. Ale liście szałwii z grilla chrupiące, rewelacyjne to podpowiedź Pana Józefa.



Hiro na Fb opublikował dokument, w którym zawiadamiają, że wreszcie dostał w Polsce stały pobyt – wszyscy się cieszymy, bo w środku, to on od dawna jest Polakiem. 

26 lipca, wtorek

Rano pojechałam z Jagodą do Condom – ona do dentystki, a ja powłóczyć się po wąskich uliczkach. Cisza, upał rozleniwia, jaszczureczki uciekają spod nóg. Muzeum d’Armagnac – to kraina najstarszej wódki z winogron. Raz jeszcze spokojnie obejrzałam gotycką kamienną katedrę ze wszystkimi możliwymi koronkami – przepiękne, ale nadgryzione czasem.

Tu w ogóle mało się remontuje, wszystko nabiera patyny. Jagoda mówi, że ludzie coraz biedniejsi.

Zaczynam poznawać problem uchodźców z drugiej strony. Dentystka przerażona, bo przyszedł do niej pacjent – fundamentalista jakiś, i zrobił awanturę, że nie pozwoli na leczenie przez kobietę. Ta odpowiedziała, że jak mu się nie podoba, to niech szuka mężczyzny, a ten na to, żeby zamknęła mordę. Skończyło się interwencją ochrony. Są też tacy, co nie chcą ustępować pierwszeństwa przejazdu kobiecie na skrzyżowaniu, a to już jest groźne – oni żądają swoich zasad. Dzisiaj niedaleko Rouen jakiś młody dżihadysta poderżnął gardło księdzu w czasie mszy. Ludzie coraz bardziej przerażeni, boją się zgromadzeń. A meczet wybudowali nawet w Condom. My jeszcze nie mamy tego problemu codziennego, ale kto wie, jak byśmy myśleli mając na każdym kroku kontakt z inną kulturą i religią. Tu nadal pełno uchodźców, których Anglicy nie wpuszczają, dlatego są obozie obok Calais, a tam bójki, morderstwa, pilnuje ich wojsko i żandarmeria, i nie wiadomo, co z tym poradzić, jak to rozwiązać. Taka przynajmniej jest tutaj narracja. Sytuacja patowa. Zawsze są dwie strony. Jak Polacy dawniej wyjeżdżali, czy uciekali na Zachód, też byli wśród nich złodzieje, pijacy i gwałciciele. Czy dobrzy mają ponosić konsekwencje za bandytów? Trudna sprawa.

Padłam po południu, to słońce rozleniwia. Teraz rozumiem sjestę. 21.30 i nadal jasno. Pod koniec czerwca ściemnia się ok. 22.20.

27 lipca, środa



Dzisiaj czas na kąpiele. 160 kilometrów, ale jak tu nie odwiedzić oceanu! Atlantyk czeka na Mamę, dawno się nie widzieli. Kilkadziesiąt lat temu przemierzyła z Tatą wzdłuż i wszerz te wody. Plaża jak w Dębkach, piaszczysta, tyle, że ogromna i pełna pięknych muszli. Woda ok. 23 stopni, ale fale ogromne i zbijają z nóg. Po paru godzinach morze zaczęło się zwijać dając nam do zrozumienia, że na nas czas. Uciekło w głębiny zostawiając za sobą w prezencie morszczyny, kamienie i muszle. Znowu 160 kilometrów przez lasy, zaniedbane miasteczka i wioski. Mam wrażenie, że wiele zabudowań ratuje bujna roślinność, wyglądają uroczo i tajemniczo. Ale mieszkać w tym? Kolejny wniosek z wyprawy – podróżowanie po południu Francji jest zdrowe, ale za to do d…

Wieczorem pojechaliśmy do miasteczka SOS, które pamięta jeszcze rzymskie czasy.



721 mieszkańców, mały ryneczek z platanami oczywiście, naokoło podcienia i tłumy ludzi. Rozstawione stoły, obok, okoliczni piekarze, rzeźnicy oferują tutejsze przysmaki.



Rzuciliśmy się na ślimaki – pyszne, w ostrym sosie, dużo czosnku, smakują wyjątkowo, bo świeże i jedzone wykałaczką na kawałku wolnej ławki. Jeszcze antrykot krojony przez rzeźnika i od razu smażony na metalowej płycie. Andrzej dał spróbować – miękki i soczysty. Obok muzyka i zabawa, jak na festynie – tańce starych i młodych, turystów z tubylcami. Prawdziwy czas wakacji.

28 lipca, czwartek

Dzisiaj pogoda daje odpocząć. Rano pojechałyśmy do Mezin, kolejnego malutkiego miasteczka na sąsiednim wzgórzu, po bagietkę i ciasto francuskie z jabłkami, drugie z powidłami – robione w malutkiej piekarni, tej samej od wieków, na rogu małego kamiennego ryneczku.



Obok jak zwykle stragany ze świeżymi owocami w podcieniach malutkich kamiennych domków, i ogromny kościół – twierdza, nieadekwatny rozmiarami do ilości mieszkańców. Budowę rozpoczęto w 1046 roku!!! Na wiosce!!!! Ile my mamy takich zabytków? A tu wyłącznie.



Nie mogę niczego znaleźć na temat tych miasteczek w internecie, w przewodniku, czyli nie są to dla nich jakieś ważne zabytki, a mnie zachwycają. Opieram się na mojej jako takiej znajomości epok i historii, i zdawkowych informacjach ukrytych na starych karteczkach, jeszcze maszyną pisanych, których szukam w zakamarkach budowli. Wszędzie sennie. U rzeźnika kupiłyśmy mięso na obiad, sklepiki jak przed wojną. Tu w Mezin wyrabiali korki do okolicznych win, ale teraz pozostało tyko malutkie muzeum, bo i korki plastykowe, a nie z dębu korkowego, który zasilał fabrykę.

Obiad polski – sznycle, ziemniaki i mizeria. Jędruś zajął się myciem samochodu, bo to już pojutrze rano droga powrotna, a przy okazji umył samochód Pana Józefa, bo od paru lat widział tylko wodę deszczową. Wieczorem podjechaliśmy z Jędrkiem do pobliskiego – a jakże – Poudenas. Starsze od starszych, obowiązkowo malutkie, z wielkim zamczyskiem na górze. Nieprawdopodobnie stroma, wąska uliczka prowadzi do zamku, obok wąziutkie domeczki ciasno podpierające jedne drugie, nigdy nie zaznały renowacji, drewniane drzwi zamknięte na wieki, zabezpieczone pajęczynami. Zamek prywatny, z pęknięciami takimi, że u nas byłby obklejony tablicami – zakaz wstępu, grozi zawaleniem. Mam wrażenie, że to co zostało tu wybudowane to tyle przeżyje, ile da radę, bez pomocy i lekarstw. A potem umiera. Dużo ratują Anglicy, kupują domy w okolicy i restaurują, bo mają pieniądze, ale co będzie po brexicie? Żal ogromny, przecież to cuda historii, u nas tak rzadkie. A może nie przywiązuje się tutaj do tego takiej wagi, bo tego dużo? Wracaliśmy roztrząsając charakter tubylców1.

- To leniwy kraj. Wszystko pozamykane, brud, domy odrapane, zniszczone, tylko słoneczniki i winnice poprawiają wygląd. Zauważyłaś, że tam gdzie wino, to ludzie leniwi? Hiszpanie, Grecy, Francuzi. Francja ogromnie zadłużona, nie dziwię się. Entuzjazmu do pracy jakoś nie widać. Wieczorem oglądaliśmy Miasto 44, za każdym razem mi serce rozrywa – nie mogę.

A dzisiaj dostałam od Jagody piękną bransoletkę z kości słoniowej, z czasów, kiedy Pan Józef pracował w Afryce i jeszcze nikt nie dbał o prawa słoni. Smutne i okrutne to czasy dla słoni, ale skoro już jest ta bransoletka, to muszę powiedzieć, że już się do niej przywiązałam, tym bardziej, że szczerym sercem dana. Dołączy do tej, którą Tata przywiózł Mamie 50 lat temu z Afryki. Tak było.

29 lipca, piątek, dzień ostatni w pięknej Gaskonii.

Rano znowu Condom, wspaniałe cappuccino z bitą śmietaną, starsza pani w pidżamie i szlafroku zamiata chodniczek na głównym deptaku. Obok pasmanteria, a na wystawie piękne białe koronkowe rękawiczki. No jak nie kupić, no jak! Noblesse oblige! Społeczność powoli budzi się do życia, mężczyźni wyskoczyli na róg po gorące bagietki i wracają dumni z polowania dzierżąc pod pachą 3 lub 4. Oj! Jak podróże kształcą. Mówi się, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Jeśli dobrze poznamy to, „gdzie nas nie ma’ to zaczynamy rozumieć, że „nie ma” dlatego, że tam nie pasujemy. Pasujemy charakterem, postrzeganiem życia tam, skąd wyszliśmy. Jesteśmy tam wrośnięci, nawet, jeśli gałęzie sięgają daleko od pnia. Stamtąd czerpiemy soki.

W boucherie kupiłyśmy rillette i zjedliśmy przed obiadem na przystawkę. Pyszne – coś w rodzaju pasztetu. Ten był z gęsi – gotuje się mięso w malutkiej ilości wody, we własnym sosie i tłuszczu, aż się rozpada. Potem się skrobie widelcem i przyprawia, jak masełko.

Potem ostatnie pranie, ostatni spacer z Kali i Toto, powoli pakowanie. Jeszcze Jędruś maluje zderzaki w niebywale czystym samochodzie Pana Józka, i powoli nadchodzi smuteczek. Znowu coś się kończy, coś zaczyna. Przed nami Lyon, wyjeżdżamy o 8 rano. Jagoda nauczyła mnie robić z lawendy i wstążeczki piękne „coś” przeplatane i pachnące do szafy na mole.

A Alina śle ze Szkocji rozpaczliwe smsy, okazuje się, że trzeba bardzo dobrze poznać ludzi, żeby wiedzieć, czy można z nimi spędzić wakacje, czy nie grozi to śmiercią lub kalectwem. Jak mówi przysłowie – jeden lubi wąchać róże, drugi lubi piwo duże. I nijak jedne drugiego nie zrozumie. A Ciocia Skórzyńska, z domu Radziwiłł mówi, że całe życie była demokratką, a im starsza, tym bardziej robi się klasowa. Czyli, jak mówiła Babcia Weronia – to nie jest towarzystwo dla ciebie.

30 lipca, sobota

Pożegnanie jest strzępkiem śmierci. Nie lubię pożegnań, zawsze chcę mieć to za sobą. Śniadanie, kanapki na drogę i mocne, szczere uściski. Tydzień temu z lekką nieufnością i dystansem – co zrozumiałe, a teraz, jak starzy, dobrzy znajomi, jak Rodzina – daleka, ale tylko ze względu na odległość. Kto wie? Może jeszcze kiedyś? Nigdy nie mów nigdy.

No i za 10 minut północ. Ale mieliśmy bogaty dzień.  Najpierw rozpracowaliśmy Francuzów – już wiemy, z czego żyją Otóż z nas! Przejechaliśmy 650 km i omijając część autostrad, żeby nie szastać tym, czego nie mamy, wyszastaliśmy 40 euro. No normalnie my na nich robimy. Tradycją stało się poszukiwanie stacji benzynowych, w tym przypadku jedynej chyba na cały kraj, bo tego to jeszcze nie widzieliśmy! Naprawdę, jakby była jedyna. Zjazd w stronę stacji zapchany niemiłosiernie, samochodów tysiące! Tak, tysiące! Nie ma gdzie zaparkować, a parkingów obok wiele. Tutejsi wyciągają z aut lodówki, kocyki, dzieci i najnormalniej w widłach autostrad urządzają sobie piknik! Kasy w środku zapchane, bo w kompleksie i rzeźnik, i piekarz, i karuzele i automaty do gry. Ja tej atrakcji nie czytam. 

Do Lyonu przyjechaliśmy o 16.30. Hotel na przedmieściach, z ogromnym parkiem, z ogromną kaplicą – prowadzony przez Augustianów, ale jeśli by kto myślał, że przez to tańszy, to nie. 100 euro pokój trzyosobowy. Ale nie przyjechaliśmy tu, żeby spędzać czas w hotelu, nawet najdroższym. Pojechaliśmy do centrum tego niezwykle starego miasta założonego przez Rzymian w 43 roku p.n.e. Nie zdawałam sobie sprawy, że to stolica rzymskiej Galicji. Czyli wtedy nie tylko mieliśmy owłosione ogony, ale byliśmy chyba kijankami w bajorze Gopło. Tu narodził się Klaudiusz, bracia Lumiere, tu skonstruowali swój pierwszy kinematograf i nakręcili pierwszy film. Antoine de Saint-Exupery też stąd. I Gignol, lalka mojego dzieciństwa.



Zaparkować tutaj graniczy z cudem. Udało się w najstarszej dzielnicy pełnej zabytków, po drugiej stronie Saony, tuż obok Katedry św. Jana Chrzciciela. Budowę jej rozpoczęto w XII wieku na ruinach VI-wiecznego kościoła, a ukończono w 1274 r. ale tym, co przyciąga najbardziej, to zegar astronomiczny z XIV wieku bogato rzeźbiony, inkrustowany, kamienny, ogromny jak Światowid.



Wyszliśmy na plac katedralny, zadarliśmy głowy, a tam na zielonym wzgórzu perełka – Bazylika Notre Dame podobna do paryskiego Sacre Ceur. Ale czy Mama się wdrapie? Niesłychanie strome ulice prowadzą zygzakiem w lewo i w prawo. To parę kilometrów pod górę! Prawie Giewont! Powoli, powoli, mijając amfiteatr jeszcze rzymski, rozbudowany za cesarza Hadriana na 10 tys. osób, miejsce straceń pierwszych chrześcijan – docieramy do Bazyliki Notre Dame de Fourviere, bo na wzgórzu Fouvriere. Nie przypuszczałam, że to stosunkowo młody kościół, msza inauguracyjna była 1 maja 1870 roku. Została przyobiecana Panu Bogu przez Arcybiskupa Lyonu de Genouilhac wraz z modlitwami, by pruska armia nie dotarła do miasta podczas wojny francusko-pruskiej w1870 roku. Prusacy nie dotarli do Lyonu i wtedy Pierre Bossan, lyoński architekt  opracował plany dziękczynnego kościoła mieszając elementy bizantyjskie ze średniowiecznymi. Niezwykle bogata w rzeźby, mozaiki, kolumny, witraże. Unikatowa. Niestety z późno już na zwiedzanie Muzeum Sztuki Sakralnej, gdzie są największe dzieła artystów od Średniowiecza. Zrekompensował nam to widok ze wzgórza na Lyon. Cóż za panorama!



Od wschodu po zachód czerwone dachówki i krem, przecięty dwiema równoległymi rzekami – Saoną i Rodanem, a na nich kolorowe mosty. Przyroda podarowała jeszcze jedną atrakcję – zbliżająca się burza, rzeka skąpana w złocie oślepiającym, a gdzieś dalej na horyzoncie kłębiące się czarne zło i strugi popielatego koloru spływające w dół, po jeszcze błękitnym niebie. Za chwilę ogromne krople zaczęły spływać i po nas. Schowaliśmy się we wnętrzu. Jak się skupić na modlitwie? A może wystarczy kontemplować cud tworzenia? Bo niewątpliwie Stwórca kierował Twórcą. Na placu przed – pomnik JPII. Niezły, jak na wszystkie szkarady, które widziałam, zwłaszcza w Polsce.

Wracając schodziliśmy w dół inną drogą za tubylcami, przez piękny park na zboczu. Najpierw slalom jak na Pętli Bieszczadzkiej pomiędzy hortensjami ukrytymi w gąszczu figurami, potem kilkaset schodów ostro, na krechę, i lądujemy tuż przy St. Jean. Mamusia jak stanęła na płaskim, to nogi nadaj się jej uginały, jak na schodach. Ale dała radę, mimo kolejnego dnia musztry.



Czekając na pizzę zadzwoniłam do Pana Józefa – smutno i pusto bez Was. Ale Jagoda powiedziała, że jak cię zna, to tu jeszcze przyjedziecie. Kto wie? Kto wie? Nigdy nie mów nigdy. Bardzo bym chciała, bo było nam jak w domu. Tyle, że daleko. Do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja.

Kawę postanowiliśmy wypić za Saoną, w nowszej architekturze, niedaleko, mniej więcej, jak Podgórze i centrum, kładki i mosty dzielą Lyon na starą część z wąskimi uliczkami i knajpkami, jak w Pradze, czy Paryżu, i nowszą, dużą z ogromnymi wielopiętrowymi kamienicami, fontannami, eleganckimi sklepami i restauracjami, i głównym placem, który przypomina Pola Elizejskie.



Usiedliśmy w ogródku proszą o cappuccino. Młody chłopak odparł, że ….za późno na cappuccino. Co to za kraj?! A to pardon! Usiedliśmy w eleganckim ogródku tuż przy rzece. Spojrzałam na kartę – 5.30 Euro. No bez przesady! Wróciliśmy na tutejszy Montmartre. Ale najpierw spytałam, czy nie za późno na cappuccino. Zdziwiony chłopak odpowiedział – nie, dlaczego? Czyli nie zwyczaj.

A tu coraz bardziej pada i grzmi i się błyska.

Bak pusty, trzeba zdobyć paliwo. Nawet upolować! GPS wskazuje kolejne stacje wożąc nas po wszystkich dzielnicach – miały być 24h. Pozamykane na głucho. Jest jedna otwarta!!!!! Ale na kartę, nie szkodzi, trudno. Ale…. nie gaz, przy gazie nie ma nawet czytnika. Za to są kurwy. Nie tylko w naszych ustach. Na stacji, na przystankach, na ulicy – wyrosły, jak grzyby po deszczu, który coraz gwałtowniejszy. Samochód już pika ostrzegając, że jedzie tylko z przyzwyczajenia.

- Jest jeszcze jedna szansa, przy autostradzie w kierunku hotelu. Musimy spróbować, bo jak w sobotę tylko kobiety wiadomej konduity uprawiają swój zawód, to co dopiero w niedzielę będzie! Pewnie wszyscy będą w kościele od rana do nocy.

Burza, kolejna już, rozpętała się na dobre. Jakby gdzieś wysoko nad nami, skryty za chmurami szalał potwór ziejąc ogniem, i czasami tylko ognista krew w żyłach z wielkim hukiem rozświetlała się w konwulsjach po całym niebie. Woda lała się strumieniami, żeby ugasić piromańskie zapędy bestii.



Jechaliśmy na oślep, wycieraczki się poddały, pani z GPS sympatycznie, nie wyczuwając grozy, kazała w ostatniej chwili zjechać na tę niewidoczną stację, a tu niespodzianka! Ogromna ciężarówka z prawej zasłoniła wjazd do jedynego naszego ratunku. Nie jest dobrze, oj, nie jest. Nawet hotel gdzieś za nami, a już po 23-ej. Zjeżdżamy pierwszy lepszym zjazdem, żeby nas nie wyprowadziło za bramki. Boże! Jest! Malutka stacyjka z gazem na kartę! Kolejna lekcja – nie ma takiego złego, co by na dobre nie wyszło. Trzeba tylko uwierzyć i nie tracić cierpliwości wyciągając nauki. W hotelu „tośmy se już nie pogadali”.

31 lipca, niedziela

Po malutkim śniadanku – bo to przecież petit dejeneur – i to bardzo ubogim, bo to Augustianie – wyruszyliśmy w stronę Szwajcarii. Przed granicą Francja na autostradzie zdarła z nas ostatnią koszulę. Koło Genewy niebo usłane samolotami, celują w lotnisko między jeziorami i górami. Nuda w szwajcarskim krajobrazie.

Zadzwonił Pan Józef. Burza u nich taka z piorunami, że mało domu nie rozwaliło. Bestia też tam szalała, ale dlaczego? Z tęsknoty za nami? Szukała nas potem aż w Lyonie.

Zatankowaliśmy na peryferiach Berna, zauważyliśmy tylko, że po ulicach jeżdżą nasze autobusy Solaris, a czerwona ścieżka rowerowa jest pomiędzy pasami na środku. To tyle korespondencji ze Szwajcarii. Wreszcie Austria, Lingenau. Mamusia zdziwiona:

 - Prędzej bym się śmierci spodziewała niż tego, że będę w domu Michała.

Zajechaliśmy do mojego szwagra Michała, ojca chrzestnego Andrzeja. Pracuje tu jako rehabilitant, a Ela w szpitalu, jako pielęgniarka. Spędziliśmy przemiły rodzinny wieczór ze szpeclami, od których Ela jest specjalistką.



Burza z piorunami nas dogoniła. Tu w Alpach wygląda groźnie. Coraz bliżej domu.

1 sierpnia, poniedziałek, 72 rocznica Powstania Warszawskiego

Ela raniutko na paluszkach wyszła do pracy na dyżur 24 godz. My pospaliśmy jak susły, bo i ciemno i cicho, i powietrze alpejskie. Po obfitym śniadaniu kanapki na drogę i na Pragę! 500 kilometrów. Po drodze spaliła się wtyczka do lodówki podpiętej do zapalniczki, a tam cuda do jedzenia – może się nie zepsują.

Przyjechaliśmy po 16-ej. Hotel z zewnątrz udający co najmniej Royal – róż pompejański z mocno zółtomorelowym. Pokój…..Chrystusie niebieski!!!! Żebym chciała taki znaleźć w Polsce, to ze świecą szukać. Nigdy, ale to nigdy nie bierzcie tego hotelu – OTAKAR. Syf niebywały! Wykładzina pamięta jeszcze Ludwika Swobodę, ściany poobijane, brudne, listwy przy podłodze poodrywane, okna z lat 60-tych zamknięte na zakrzywiony gwóźdź. Ciemno, jak w d…, malutkie okno zakratowane wychodzi na wewnętrzne podwórko szerokości 2 metrów, przykryte brudnym daszkiem z plexi, czyli nie ma czym oddychać, a nad oknem mur w czarnym grzybie.



Telewizor jeszcze starego typu, na jedynym programie śnieg, a pilot zepsuty. Po prostu Hańba! Samochód musieliśmy zostawić daleko hen, bo nie ma parkingu dla gości hotelowych. Zniesmaczeni pojechaliśmy tramwajem w okolice Mostu Karola – 10 przystanków, kupując bilety w automacie i płacąc kartą.



Praga to piękne miasto, ciągną tu tłumy turystów, najwięcej Francuzów. Tłumy męczące na moście, ledwo można się przebić na drugą stronę. Przebiliśmy się na Malą Stranę, potem na Hradczany. Andrzej znalazł z daleka od hałasu wspaniałą restaurację Rainer Maria Rilke – tę polecam, malutka, klimat artystyczny, książki, obrazy, zdjęcia, w tym Havla. Jedzenie – rewelacja, obsługuje jeden pan szybko, sprawnie dyskretnie.



Najedzeni i opici czeskim piwem przeszliśmy znowu na drugą stronę mostu na Stare Mesto obejrzeć praski Orloj – zegar astronomiczny na Ratuszu Staromiejskim. Skonstruowany w 1410 roku – myśmy nie mogli go skonstruować, bo byliśmy zajęci bitwą pod Grunwaldem. To jeden z najbardziej znanych zegarów na świecie. W oczekiwaniu na 21-ą wypiliśmy jeszcze cappuccino i dziwiliśmy się czeskiej mentalności. Wszędzie kantory i pootwierane sklepy do późna ze szkłem czeskim i pierdołami. Zapragnęłam mieć jakąś pamiątkę, ale nie można płacić w euro, a na karcie mamy już tylko na paliwo. Weszłam do kantoru wymienić 20 euro na korony – o ja naiwna! Dobrze, że jest Jędrek.

- Spójrz najpierw, co tu napisane pod spodem.

- No nie wierzę!!! 20% prowizji! To przecież złodziejstwo!

A tłumy turystów nie zwracają uwagi, dopiero sklepie, jak przeliczą będą płakać. Znaleźliśmy wreszcie jeden kantor reklamujący się jako „bez prowizji”. Weszliśmy, sprawdziliśmy kurs w komórce – prowizji nie ma rzeczywiście, bo odbijają sobie dokładnie na bezczelnym kursie. Bandyckie zasady.

Ale miasto piękne. Zabytków co niemiara, Kraków razy 10. Kupiłam wachlarz z reprodukcją obrazu Alfonsa Muchy i zapłaciłam moją kartą złotówkową. Trudno, ale humor sobie poprawiłam. Doszliśmy do przystanku tramwajowego i już straciłam, co sobie poprawiłam – nie ma nigdzie automatu biletowego. W tramwajach też nie ma. To jak my dojedziemy, na gapę? Jędrek ze 20 minut biegał po okolicznych sklepach, albo nie było biletów, albo mówili, że kartą nie można płacić za bilety. Wsiedliśmy w takim razie zdesperowani bez biletów. Po paru przystankach okazało się, że jedziemy w przeciwną stronę. Wysiedliśmy po ciemnej stronie miasta oddaleni już o 14 przystanków. Jędrek powiedział, że bez piwa dalej nie ruszy – jest sklepik – weszliśmy, kupił dwa piwa, a sprzedawca w łaskawości powiedział, że do tych piw to sprzeda nam bilety nam kartę. Jak za mojej młodości – Tygodnik Filipinka tylko ze Sztandarem Młodych. A już z daleka na przystanek wjeżdża 24-a w dobrą stronę, więc biegiem przez środek skrzyżowania na czołówkę z tramwajem, żeby nie odjechał bez nas. Babcia równo z nami – poczekał. Ufff, dotarliśmy.

Za więziennym zakratowanym oknem, 2 metry od naszego, za cudzym oknem w pokoju łóżko, a na nim tubylcy leżą, przygotowując się do spania, w piżamach, w „zaciszu” domowym. A zasłon nie da się zasłonić, bo się urywają. Nie rozumiem i nie polecam – Czechy. Widocznie zawsze musi być troszeczkę dziegciu, żeby nie było żal wracać do domu. Rano jeszcze zaliczyliśmy Zamek na Hradczanach, Babcia po schodach do nieba skakała, jak sarenka – obok schodów dom, gdzie mieszkał mój ukochany Alfons Mucha, kawka, ciastko i w drogę.

To już chyba wszystko – kończy się Podróż Życia. Przejechaliśmy przez Europę 6 tys. kilometrów. Przez głowę mi nie przeszło, że Mamusia nie da rady. Wpiszemy ją do księgi Guinessa, tak, jak ja piszę dla Historii.




Lidia Bogaczówna, co jak Bilbo Baggins podróżowała po nieznanych światach,
ze szczęśliwym zakończeniem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY