Zaduszki za Duszki
Na Ziemi przez cały rok trwa Święto Żywych, a 1-ego listopada żywi obchodzą Święto Zmarłych. Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie...
Malutkie, ziemne groby, w których leżały moje wyobrażenia wojny. Z roku na rok przesuwały się, w zależności od tego, jak je uklepaliśmy łopatą. Śmierć była dla nas taką abstrakcją, że traktowaliśmy to, jak lekcję plastyki. Wyżywaliśmy się artystycznie na tych karlich kopczykach. Układaliśmy bajki z mchu i paproci. Krzyże z kasztanów, daty z gałęzi, pierzynki z mchu, a obok – na znak solidarności ze śmiercią – na stosach płonęły zagrabione resztki lata. Ta śmierć była dla mnie okrutniejsza.
A nasze prywatne Zaduszki zaczynały się robieniem wieńców. Cała podłoga w kuchni i weranda ustrojona w zielony dywan pachnący lasem, który otaczał nasze miasteczko. Dziadek robił konstrukcję z grubej wikliny w kształcie serca zapełnionego w środku krzyżem. Potem oplatał to jedliną, a my z Babcią robiłyśmy kwiatki z kolorowej karbowanej „bimbułki”. Ogonki kwiatów oplatało się drutem, a potem całe wkładało do płynnego wosku. Piękne były te nasze wieńce, z kwiatkami, które już się rodziły martwe. A jednocześnie w domu pachniało choinką. Był to zapachowy przedsmak Bożego Narodzenia – święta Życia. Te wieńce nakładało się na ramiona cmentarnego krzyża, jakby mało miał trosk do dźwigania.
W dzień Wszystkich Świętych zjeżdżała się Rodzina. Nie byłam pewna, czy na Groby, czy na pyszne pierogi i gołąbki robione na tę okazję. Najbardziej intrygowały mnie kolory lampek szklanych – nasycone, „żywe” kolory: fiolet, zieleń, granat, pomarańcz, piękniejsze niż światła na choince. Cmentarz w Moim miasteczku leży na górce. Jest bardzo stary, z końca XVIII-ego wieku z pięknymi, romantycznymi grobami,
otoczonymi płoteczkami dawno już zardzewiałymi, furteczkami zamkniętymi na wieczność na kłódki, do których dawno już nie było kluczy na tym Świecie.
Ten cmentarz był pod opieką ogromnych, starych dębów, które zatrzymywały światło i ciepło z naszych kolorowych lampek i stwarzały akustykę ogromnego salonu, cichych półszeptów, podnieconego smutku. I jak to na salonach - rewia mody. 1-ego listopada był dniem, w którym bez względu na pogodę ubierało się futro, kożuch, wysokie buty. Dzień usankcjonowania zimy. Godziliśmy się na nią z pokorą.
Zofia i Józef – pradziadkowie, Edzio i Zbysio – dzieci moich dziadków, a bracia mojej Mamy. Dla mnie żywi w łzie matowego oka Babci. Jeszcze jedno dziecko – pierwsze – Jańcia. Na te groby chodził z nami brat Babci –„Jędrek”. Zresztą na cmentarz to on chodził do pracy; budował groby. Nasze też przerobił z ziemnych z krzyżami na kamienne grobowce i już nie było po co pleść wieńców, bo nie było ich na czym powiesić.
A potem i on dołączył do grona odwiedzanych. Za parę lat Dziadek też przeniósł się na Górkę. I ciocia Kasia, i wujek Józek, i „nieśmiertelna” Babcia. A 9 lat temu Tata, co przecież wydawało się niemożliwe, żeby taki silny Kapitan uległ Śmierci. Tak się nie robi Dzieciom. Kożuchy i futra przestały być modne - chwała Bogu, a pogoda taka, że nie tylko ludziom, ale i planecie za ciepło. Co roku łuna nad cmentarzem jest coraz jaśniejsza i większa, jakby żywiła się kolejnymi żywotami. Z tą łuną najtrudniej mi się rozstać do następnego roku.
Komentarze
Prześlij komentarz