Wigilie tamtego świata
Wigilie tamtego Świata
Mówi się, że nie wczorajszy, ale dzisiejszy dzień tworzy dzień jutrzejszy. A przecież wracamy całe Życie do tego wczorajszego dnia Wigilii i Świąt, które kształtowały nas jako Człowieka, uczyły miłości, wiary, wrażliwości, piękna. Potem ja kształtowałam moje Dzieci i reżyserowałam im ten Czas.
Jutro Wigilia. Wiem, że będzie niezwykła, jak te z mojego dzieciństwa, z czasów, kiedy Świat widziałam z pozycji kilkudziesięciocentymetrowego człowieka. Śnieg po kostki był mi po kolana, czasem po pas, wszyscy dorośli wysocy, często twarz innych była dla nas brodą widziana od dołu, a miejscem naszej brody był blat stołu, wielki jak piłkarskie boisko. Dla mnie Boże Narodzenie rozpoczynało się w dniu, kiedy spadł pierwszy śnieg.
Noc z 5-ego na 6-ego grudnia była najdłuższą nocą w roku. Wiedziałam, byłam pewna, że tym razem nie zasnę i wreszcie go zobaczę. I kiedy już słyszałam gdzieś koło poczty z dziwną wieżyczką dzwonki u sań, kiedy Wyjaśnienie było tuż- tuż, okazywało się, ze z tą Tajemnicą nie wygram. Nagle siadałam na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Jak to? Już dzień? A jeśli pod łóżkiem jest Nic? Wyskakiwałam z pierzyn nie czując chłodu. Jest!!! Najpierw rózga... Tak? Dlaczego? A jednak lekki rumieniec na buzi przypominał mi moje całoroczne powody. Rózga nie pomalowana na złoto, z czerwonymi kokardkami,
Ale przecież prezenty też były! Buty zimowe z brązowego filcu, piżama flanelowa, dropsy pudrowe, miętowe z papierkiem w skośne złote paski, draże pomarańczowe, książka „Żegnaj koziołku”, czekolada, a nawet czasem pomarańcze. A Mikołaja nie widziałam. Znowu muszę czekać do następnego roku. Chyba, że... uda mi się zobaczyć Aniołka, który w Wigilię kładzie prezenty pod choinkę, a to już niedługo.
Przywoływanie dzieciństwa jest sięganiem ręką po mgłę, jak po watę cukrową. Jaka to radość, kiedy z tej białej waty powstają na powrót figurki, obrazki, szczegóły. Takie małe szopki.
Nadszedł czas wyprawy po choinkę. Babcia, Mama, sanki i ja. Prosto do ośnieżonego lasu. Kiedy Mama wybierała z leśniczym drzewko, ja – po pas w śniegu – rozglądałam się niepewnie za wilczymi ślepiami. Wiedziałam, że wilki w Moim Miejscu były nie tylko na dywanie zawieszonym w sypialni u wezgłowia łóżek, ale te prawdziwe nie mogły być bardziej przerażające od tych z czerwonymi ślepiami, rzucające się na konie, które w panice wyskakiwały ze ściany prosto w mój sen.
Szczęśliwa wychodziłam z lasu z jodełką na sankach. Świerk nie należał do dobrego tonu. Jodełka pachniała i stała dumna zawsze do Trzech Króli. Każda choinka była po sufit, trzy razy taka jak ja.
Zmarznięta i wyszczypana przez mróz wracałam do domu. Mama szybko mnie rozbierała i hyc! Kładła na półce dużego pieca kaflowego w kuchni. Niedługo potem zaczynało się wreszcie przygotowanie Świąt. Każdy miał inną robotę. Dziadek robił gołąbki, Babcia i Mama piekły, a ja i moja siostra przeszkadzałyśmy. A najmłodszy brat Mamy Edek to chyba w ogóle nic nie robił.
Potem było ubieranie choinki. Chociaż we wszystkich domach choinki są piękne, u nas oczywiście była wyjątkowa. A to z powodu nieprawdopodobnych lampek, których potem nigdzie indziej nie spotkałam. Wyglądały jak małe kolorowe talerze marsjańskie. Świetliki, które na czas Świąt spłynęły z nieba i odpoczywają przed dalszą podróżą. Każdy statek kosmiczny miał długi, szklany komin, podobny do termometru. Wypełniony przezroczystym, opalizującym płynem. Po paru minutach od włączenia płyn zaczynał delikatnie bulgotać, jak przed startem. Delikatne, kolorowe banieczki powietrza pykały delikatnie „wśród nocnej ciszy”, a ciepłem swoim zmuszały choinkę do dzielenia się z nami cudownym zapachem.
Chałki pieczone zawsze rano w Wigilię, żeby były do karpia faszerowanego w galarecie, którego do naszej Rodziny wprowadził Tata, nigdzie się jeszcze z takim przepisem nie spotkałam.
Z każdym kęsem Wieczerzy Wigilijnej czułam, jak ją zjadam, połykam i zaraz zjem całą. Żywimy się tym nastrojem na cały rok.
Potem prezenty od Aniołka. Nie wiem do tej pory, jak wyglądał. Jednak, tak jak Święty Mikołaj nie dał się zaskoczyć.
Boże Narodzenie zawsze w domu. My nigdzie nie chodziliśmy i do nas nie przychodzili. Babcia mówiła, że to rodzinne święto, tylko dla domowników. Za to nie mogłam się doczekać drugiego dnia i wizyty u Cioć: Kasi i Stasi. Do bardzo starego, drewnianego XIX- wiecznego domu najlepiej jechało się sankami. Przez mały, oszklony ganeczek, sień wchodziło się do niskiego pokoju dziennego, cieplutkiego, obielonego. Pamiętam charakterystyczny zapach domu z rzadko otwieranymi oknami. Być może Ciocie bały się, że wyleci nimi XIX-ty wiek? Pokój z dużą choinką, komoda nad nią lustro pochylone, jakby chciało połknąć nas i wnętrze. Ciocia Kasia dreptała małymi kroczkami i zastawiała stół swoimi specjalnościami. Nie mogłam się nadziwić, jak Ciocie same potrafią zrobić kiełbasy i pasztetówki. Kolędy, ciepło pobielonego pieca, pies Azor. I tak co roku. Drewniany dom Cioć stoi pusty obok zamieszkałego z pustaków. Ile razy wracam do Mojego Miejsca idę tam i myślę, że dalej odbywają się te bajkowe Święta, misteria mojego dzieciństwa. Zastanawiam się tylko, czy ze mną?
Lidia Bogaczówna, która teraz stwarza piękne wspomnienia dla Wnuków.
Komentarze
Prześlij komentarz