Cannes i Coelho, czyli morderstwa i show-business, odcinek I

 

Cannes, 28 lipca, niedziela 0.30

Dojechaliśmy do Cannes – mieszkamy tuż obok Bulwaru Croisette i Hotelu Martinez. Już w samochodzie zaczęłam czytać Paulo Coelho „Zwycięzca jest sam” w odcinkach.



Kroczymy śladami jej bohaterów. Jest już pierwsza ofiara Igora Malewa. A Rosjan jest tu rzeczywiście mnóstwo. Po drodze do tej krainy szczęśliwości, blichtru i botoxu przejeżdżaliśmy Szwajcarię. Piękne krajobrazy, wspaniałe góry, a budowle paskudne jak w ciężkim socjalizmie – nie mają dobrych architektów, a i góry po paru godzinach się znudziły. Tunel za tunelem. Wreszcie dojechaliśmy do autostrady dei Fiori, przy której oleandry w pełni rozkwitu od białych po amarant. I nagle po lewej Mediteranee!!!!! Coraz bliżej wymarzonego Cannes. Nasz apartament okazał się maleństwem, rzekłabym dwa pokoje w kuchni. Przez furtkę wchodzi się do ogródka szerokości szpagatu poprzecznego, ze stolikiem i 4 krzesłami, z obu stron wysoki żywopłot, otwieramy drzwi dwukwaterowe i widzimy takiej samej szerokości living-room z kuchenką i malutką toilette, rozkładana kanapą i tuż-tuż wąziutkie strome schody na górę, gdzie śpią Zdzisiowie i mają łazienkę, ale bez klozetu, bo przecież ten jest na dole. Brudno, żadnego środka czystości i niepełna rolka papieru toaletowego zamoczonego, bo leżał na podłodze. Teraz rozumiem, dlaczego to Francuzi wymyślili perfumy. Pedant musi się przyzwyczaić. W poniedziałek musimy zakupić, płyny, proszki i zrobić wielkie sprzątanie. Pościel i ręczniki mieliśmy przywieźć ze sobą – i dobrze, bo otwierając kanapę odkryliśmy w jej wnętrzu okropnie brudne prześcieradło z czarnymi długimi włosami. Złożyliśmy je głęboko pod schodami, niemiej jednak niesmak pozostał. To oczywiście nie przeszkadzało właścicielce na samym początku zainkasować 600 euro kaucji. No trudno, Toskania to nie jest, a podróże kształcą. Kiedy ktoś używa łazienki na górze, na dole ma się wrażenie obcowania z Niagarą. Ale pocieszyliśmy się, że głównie czeka nas głównie plaża i zwiedzanie.

Zjedliśmy szybko kolację i w dwie minuty byliśmy na Croisette. Martinez, Marinee, Carlton, Louis Vitton, Ralf Lauren, itd. – feria świateł i palmy.



Tłumy nieprzebrane, hotelowe ekskluzywne plaże z bogaczami zabawianymi przez zespoły z całego świata, do tego lody, tandetne pamiątki, podróbki toreb. Nie wyobrażam sobie tego podczas festiwalu, miejsce nie do życia. Dziewczyny ponaciągane, z ciemnobrązową wysuszoną skórą, na obcasach na których można kroczyć nieporadnie wyłącznie z ugiętymi kolanami, spódniczki powyżej pępka, i szlifują chodniki strzelając oczami czujnie, czy nie trafi się jakiś starszy pan w kolorze Leppera, ubrany pod „jacht” w mokasynach Vitton na gołych stopach. Maski, maski, maski. A przecież trumna kieszeni nie ma. „Ludzie lekceważą dwie potęgi – życie i śmierć”.

A co do plaży, to chyba nie widzieli najpiękniejszej na świecie nad polskim Bałtykiem – tutaj wąska wstążeczka brudnego piasku pomiędzy górą śmieci. Weszłyśmy z Jolusią do morza – tu trzeba przyznać, nawet jak na mnie ciepłe, a i w nocy wydaje się czyste. Wróciliśmy do domu, ja na bosaka.



Trudno było mi domyć nogi z tego brudnego piachu. Jesteśmy coraz bardziej doświadczoną drużyną. A co w książce? Gabriela właśnie udaje się na przesłuchanie w sprawie filmu.

28 lipca, niedziela

Kościoła to ja tu nie widzę. Jedynie, co mi się tu z Jezusem kojarzy to palma i chyba będziemy musieli zadowolić się tą niedzielą palmową. Śniadanie w ogródeczku, a na Croisette właśnie odkryli trupa Gabrieli, na wi-fi też tu oszczędzają, a my spróbujemy wcisnąć się na tę słynną plażę.

Udało się! Plaża municipal - trzy leżaki – Haneczka wolała słońca nie zażywać – i jeden parasol, 1,5 godziny 15,20 euro. No przecież biedaki tu nie przyjeżdżają, a ci co przyjeżdżają, z czarnej Afryki sprzedają obok na bulwarze wszystko kolorowe, co się da. A przecież mieszkańcy Carltona czy Martineza nawet na to nie spojrzą, czyli handlarze mają małe szanse na upłynnienie towarów, bo Rolexami chwilowo nie dysponują.

„W życiu ważne są tylko chwile” – nigdy specjalnie nie lubiłam tej piosenki Ridla, a nagle tu mi się przypomniała. Coś w tym jest. Radość, czy miłość są dla mnie pojęciami pełnymi, to znaczy, że nie można się bardziej cieszyć, czy bardziej kochać. Można albo się radować, albo nie, albo kochać, albo nie. I czy to będzie radość z małego kolorowego ołówka, który ktoś mi ofiaruje, czy z sukcesu Dzieci, ja w środku mam taki sam poziom radości. Jak kocham, to oddaję wszystko, nie więcej nie mniej. Piszę to patrząc na luksusowe jachty przede mną i nie czuję się mniej radosna, czy mniej szczęśliwa od nich. Oni mają jacht, a ja leżak na plaży w Cannes. Mogłabym przecież być tym obok, 20 metrów dalej, który sprzedaje kapelusze na kocu. Bóg jest wielki! To moja modlitwa zamiast mszy.



Rozglądam się dookoła, dokładnie na 10 cm, bo leżak przy leżaku i co widzę? Kobiety o cechach negroidalnych – nowy gatunek, homo botoxus. Przekonane o swej urodzie, przekonane, że ogromne pieniądze dobrze zainwestowały. Usmażone ciała na bekon skwierczący, skóra fałdami zjeżdża w dół, jak języki śniegu górskiego na wiosnę, cellulit, dłonie szponowate, ze zgrubiałymi stawami zakończone czerwonymi pazurami, do tego doczepione dwie nabrzmiałe półkule w okolicy klatki piersiowej , które nie mając zmarszczek wydają się wypiętrzać coraz bardziej i bardziej, żeby wybuchnąć lawą silikonu. Wreszcie na szyi starego morskiego żółwia osadzona głowa – wszystkie mają te same małe zadarte nosy z czarnymi otchłaniami dziur, to chyba podstawowy model chirurgów plastycznych, rozlane, nadęte wargi, jakby je użądliło stado os i skóra naciągnięta do granic możliwości w stronę uszu. Zero mimiki, bo się rozerwie. Niektóre jeszcze z mocnym makijażem – one naprawdę przypominają małpy, karykatury człowieka. Jedna taka lat ok. 80 paradowała po plaży w topless, co tu się często zdarza, ale częściej wśród jeszcze żyjących. To bogate kobiety niepogodzone z przemijaniem, tzw. „pachnidła”  - jak je nazywa Coelho. Zjeżdżają tu szukając młodych mężczyzn – obie strony maja w tym interes – oni pieniądze i ciuchy, one pozór miłości i zapewnienie o młodości i urodzie. Są też męskie pachnidła, oni wierzą w siłę portfela i szukają młodych atrakcyjnych wyzywających dziewczyn, które myślą, że to będzie początek ich wielkiej kariery. Dzień jest tu chwilą odpoczynku, a wieczorem wszyscy wyruszają na żer. Poszliśmy i my - na Croisette jeszcze jasno, ale ze zmierzchem – słońce już zaszło za zamkową wieżę z 1070 roku na pobliskim wzgórzu- wypełźli drapieżcy i ich ofiary. Patrzcie, jedna siedzi na ławce i czyha, długa biała sukienka w kwiaty do kostek, długie blond włosy – zdałoby się młoda dziewczyna czeka na chłopaka, podeszliśmy bliżej – nie żyła już od ładnych paru lat. Namierzyła! Niedaleko grupka turystów słucha zespołu peruwiańskiego – grają, sprzedają swoje płyty i jakieś kolorowe bransoletki, jak wszędzie na całym świecie. W tej grupce wyróżnia się wysoki, niezwykle przystojny Blackman w białych spodniach i białym kapeluszu. To jeden z tych, co przedtem biegał między turystami, kapeluszami i torbami na sprzedaż. Widać znalazł lepszy sposób na wyjście z biedy, a warunki ma. Topielica podeszła do niego, rozmawiają, coraz weselej, o muzyce, tyle w tym wrażliwości, intelektu, troski, pokrewne dusze. Tak się im dobrze rozmawia, że teraz ona zaprosi go na szampana na drugą stronę ulicy, gdzie w ekskluzywnym apartamencie jest okrutnie samotna. A tuż obok, na plaży hotelu Carlton, na białym pomoście, pod białą hupą dwa białe barokowe fotele i żydowskie wesele z parą z żurnala – telewizja, ochroniarze, wszyscy w białych jarmułkach. Idziemy dalej w stronę palais festiwalowego – ogromny, nowoczesny budynek z 1982 roku – taki sobie bunkier, ale z boku czerwony dywan prowadzący po schodach na taras z dwiema złotymi ogromnymi statuetkami strzeżącymi wejścia do tego świata pozorów, sznury zagradzające, tabliczki ostrzegające, dwóch panów w czerni, którzy z martwymi minami fotografują się z rosyjską tłustą turystką w koronkowej czerwonej sukience  - wygląda jak purchawka na krótkich nóżkach w Sylwestra.  Obeszliśmy ten obiekt wzbudzający pożądanie całego świata, i trafiliśmy na „stajnię” prywatnych jachtów. Pierwszy raz widziałam takie z bliska. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to ogromne wille z basenami. Większość ma przyciemniane szyby, ale niektóre otwarte, oświetlone, z przepychem w środku, obrazy na ścianach, przystrojone świeżymi kompozycjami kwiatowymi, niektórzy przygotowują się do kolacji – to znaczy służba przygotowuje a oni piją drinki. Zastanawiam się, czy nie czują się niekomfortowo, że gapie się im przyglądają i fotografują raz ich, raz zaparkowane obok luksusowe samochody, których marki nawet mi się nie obiły o uszy. Nagle wpadłam na prostą odpowiedź! Oni nas po prostu nie widzą, jesteśmy przeźroczyści, w pewnym sensie to nadludzie. Trochę mnie to zgnębiło i zastanawiałam się, czy aby na pewno szczerze pisałam o radości na początku dzisiejszego dnia. W niejakim milczeniu pospacerowaliśmy w stronę starej części Cannes sięgającej rzymskich początków. Nie, jednak jestem szczęśliwa! Napotkaliśmy gwarne centrum restauracji, kawiarenek, w wąziutkich, stromych, kamiennych uliczkach, gdzie tłumy zajadają mule, langusty, homary, misy ostryg na lodzie z cytryną , krem brule – ach, jak to wszystko pachnie, jak wygląda! Wszędzie śmiechy, radosne spojrzenia kochanków, luz! To dużo wspanialsza kolacja niż na jachcie z rozmowami o światowych giełdach. Wrócimy tu w dzień obowiązkowo na mule i targi owoców, które są tu codziennie oprócz poniedziałków. Spacerkiem w upalną noc dotarliśmy około północy rzucając się na nasze kanapki – pyszne! Zresztą na noc fruit de la mere byłyby ciężkostrawne. Zawsze umiemy się pocieszyć.

29 lipca, poniedziałek

Nad ranem obudziły mnie krople uderzające o rozłożony parasol przed otwartymi drzwiami naszego „apartamentu”. Ja leżę od niego 2 metry, jak wystawiam nogę z łóżka, to stopę mam już za progiem, w ogródeczku. Wstałam, złożyłam parasol, zabrałam poduszki z krzesełek i…rozpętała się burza, orkan, tajfun!!!! Mokra zamknęłam okiennice targane wiatrem i zasnęłam. A rano niemiła niespodzianka –złamała się obudowa w podstawie parasola, do której wkłada się nóżkę. Skąd mogłam wiedzieć, że na tak małej przestrzeni zasłoniętej wysokim żywopłotem będą tak mocne uderzenia wiatru? Ciekawe, co na to nasza kaucja. Nawet nie nasza, bo to Zdzisiowie założyli, czuję się z tym niekomfortowo, jakbym zawiniła. Nie lubię takich sytuacji. A na zewnątrz już słońce, dobrze, że deszcz orzeźwił powietrze, bo wczorajszy upał sprawiał, że co wzięliśmy prysznic, już byliśmy spoceni.

16.10  Niedaleko Cannes w Antibes na rynku – dawniej greckie Antipolis zjedliśmy właśnie świetne mule – Jolusia w białym winie, ja a la creme, do tego białe wino stołowe. Wcześniej obeszliśmy miasto starymi murami z których widać lazurowe morze aż po lazur nieba. A co jest czym poznać po tym, że po morzu pływają jachty. Zaszliśmy też do przystani jachtów luksusowych, gdzie wejście tylko dla uprzywilejowanych, ale kapelusze robią swoje, strażnik w budce oszacował nas od stóp do głów i na wszelki wypadek wpuścił – nigdy nie wiadomo, czy to nie milioner przebrany dla niepoznaki za dziada. Tu stoi jacht Grimaldich i niegdyś Jacquesa Cousteau. Zdzisław rozbawił mnie do łez. Robiłam zdjęcie każdego jachtu po kolei, i nagle puste miejsce przy nabrzeżu. Zdziś powiedział: „tu też zrób zdjęcie, i powiedz, że tu zazwyczaj stoi twój”.

Niedaleko taras widokowy na starych murach, skąd widać Fort Carré z XVI wieku. W lipcu 1794 r. więziono tu przez 10 dni Napoleona Bonaparte. Fort był też planem filmowym – kręcono w nim sceny do filmu o Jamesie Bondzie „Never say never again” . Tutaj nieomal wdałam się w bójkę z jakimiś Algierczykami, którzy załatwiali swoje sprawy mordobiciem – w biały dzień, nikt nie zwraca uwagi oczywiście! Obudziła się we mnie krew watażków i antenatów. Nie bacząc na konsekwencje rzuciłam się z okrzykiem „co wy robicie”. Sekundant zaczął mnie uspokajać, że to koledzy i że nic się nie dzieje, a jeden jest trochę szalony. Nie popuściłam. Być może przestraszyli się komórki w ręce, bo byłam zdeterminowana i tłumaczyłam stanowczo, że może dla nich to nie problem, ale dla mnie tak. Niechętnie odstąpili wściekli z obitymi gębami. Znowu uratowałam życie - swoje oczywiście, bo najpierw robię, potem myślę w sytuacjach ekstremalnych.  Idę do katedry, żeby się uspokoić i podziękować za dar życia. Surowa, kamienna  z pięknymi złotymi ołtarzami bocznymi, w środku zalana posadzka po wczorajszej burzy.  Niedaleko katedry Muzeum Picassa, który spędził w tym miasteczku najbardziej płodny okres swojej twórczości. Nie dziwię się, jak bym tu mieszkała to nawet żarówkę bym wynalazła! Inspirujące miejsce. Tutaj przyjeżdżali Ernest Hemingway, Juliette Greco, Scott Fitzgerald, a Jules Verne napisał tu „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”.

A ze złamanym parasolem to mi się upiekło – Madame proprietere powiedziała, że tylko u nas skończyło się na złamanej podstawce, bo wszędzie obok i u niej też połamały się jak zapałki, bo nie były złożone, czyli parasol też uratowałam! Dzisiaj przed nami jeszcze Vence gdzie mieszkał Witold Gombrowicz, zmarł D.H. Lawrence i tworzył Matis. Stara droga prowadzi pod górę, a obok widać okolice wypisz-wymaluj Toskania po horyzont. Piękne miejsce ze starymi, wąziutkimi uliczkami, właściwie przesmykami schodzącymi w dół, pod zawieszonymi półkolistymi sklepieniami, a na końcu tuneli fragmenty panoramy oświetlonej ciepłem i światłem lata. W ratuszu wystawa dzieł Chagalla, otwarta niestety tylko w czwartki. W Kaplicy Matissa droga krzyżowa  - niestety zamknięta - czyli Polska nie jest jedynym krajem absurdu, bo po co się tu przyjeżdża? 





Ech, obejrzeć to kiedyś! Ale usiedliśmy na brzegu starego miasta żeby posmakować cappuccino con creme, czyli z bitą śmietaną. Niestety nikt tu nie wiedział, kto to Gombrowicz, czyli do jego domu też nie trafiliśmy. Ale Vence do Antibes ma się tak jak Volterra do San Gimignano  - zdecydowanie ładniejsze, mniej turystów, urokliwsze. Już czas do Cannes na Festiwal Ogni Sztucznych o 22-iej. Cierpliwie czekaliśmy godzinę – niestety przeniesione na jutro z powodu wiatru.

CDN.....

Lidia Bogaczówna, aktorka, która jedzie do Cannes jak uboga krewna, za pożyczkę z kasy teatru.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY