Ciąg dalszy o brylantach, Chagallu i Człowieku w Żelaznej masce.
Ciąg dalszy niesamowitych przygód w Cannes i okolicach
30 lipca, wtorek
Wstałyśmy rano z Jolusią
i udałyśmy się na Rynek Prowansalski na świeże zakupy. Miasto rano się myje,
cisza, wszyscy odsypiają nocne życie, tylko ludzie pracy zbierają butelki,
śmieci, liście, kwiaty oleandrów spadające z drzew, liście palm, myją chodniki,
fasady, okna drogich butików – wszystko po to, żeby ci, co się obudzą za 10
godzin lampką schłodzonego szampana mieli wrażenie, że świat koło nich zawsze
jest czysty, a tymczasem wczoraj w nocy „a” w napisie hotelu Martinez nie
świeciło się. Co oni na to? Gorzej! W Carltonie była wystawa brylantów z
prywatnej kolekcji Rosjanina Lelewa warta 44 mln euro – i ukradli!!! W biały
dzień! Od razu zaczęłam się rozglądać za Zeta Jones i Georgem Cloneyem, który
mieszka w sumie niedaleko, nad Jeziorem Como w Szwajcarii, koło którego
przejeżdżaliśmy. Jeszcze jakby zaprosił Brada Pitta i Mata Damona, podejrzenie
padłoby na nich – wiem, oglądałam filmy z serii Ocean.
A na targu świeże owoce,
warzywa, zioła, ryby, grzyby, mięsa, pasztety, a ceny dla milionerów, np. za 4
brzoskwinie ufo – tutaj „talerzowe” 4 euro, dwa mango 12 euro. Jak mi się nie
podoba, to zawsze mogę robić zakupy na Placu Grzegórzeckim. Jeszcze chrupiące
bagietki i do domu na śniadanko. Ale w drugą stronę z ciężarami w siatach droga
okazała się dwa razy dłuższa. Dla urozmaicenia szłyśmy opłotkami znajdując
podobny targ na tyłach Carltona, czyli ¼ drogi. Zauważyłyśmy też, że w nocy
przy światłach wszystko wygląda bogato, tajemniczo, bajkowo, a życie to nie
bajka – byle jakie bloki, ściany odrapane, zawilgocone, nawet w Martinezie, no,
i to mnie uspokaja.
Teraz opalanko nad
zatoką. Zdziś z Haneczką na ławeczce, Jolusia na kamieniach w pełnym słońcu, a
ja pod palmą na pięknym trawniku przy alei spacerowej. Samochody w oddali , a
cykady blisko.
20.29 Teraz czekamy na 22-gą na obiecane wczorajsze
fajerwerki. Spodziewam się ,że będą niesamowite, niespotykane, niezwykłe, jak u
Andersena, przecież ludzi w Cannes nie da się zadowolić byle czym. Dzisiaj po
południu przenieśliśmy się na plażę miejską, już nie tak ciepło, jak w
niedzielę, ale nadal 25 stopni. Twarz zasłaniam kapeluszem, bo po powrocie
12-ego mam zdjęcia do Miasta 44. Gram tam siostrę Annę, zakonnicę – uściślijmy:
mam tam jedno zdanie, ale w takiej produkcji to zaszczyt. No i głupio by było,
gdyby siostra zakonna w Powstaniu Warszawskim byłaby radośnie strzaskana na
mahoń, jak siostra z St. Tropez z filmów z Louisem de Funes.
A wieczorkiem poszłyśmy z Haneczką obejrzeć stare Cannes na wzgórzu z wieżą widokową na pół Prowansji. Nie dziwię się, że artyści z całego świata znajdowali tu inspirację. Góry ciągną, żeby zobaczyć świat z perspektywy Boga i stworzyć go na nowo na płótnie, żeby chociaż raz poczuć się Stworzycielem. Ale to zawsze tylko kopie dalekie od oryginału. W muzeum sztuka całego świata – prekolumbijska, nepalska, grecka, egipska – wszystko w paru niewielkich salkach. Ale też malarstwo XIX-czne pokazujące Cannes sprzed „odkrycia” i tuż po przez angielskiego lorda, który zapędził się do tej niegdyś rybackiej wioski uciekając przed epidemią cholery w 1834 roku. Niedaleko ratusza stoi jego pomnik, a obok miejsce do ulubionej przez Francuzów gry w boule. Naprzeciw bunkier festiwalowy z ekskluzywnym Casino. Wejście po schodach do Nieba Sławy przykryte czerwonym paskudztwem imitującym Drogę do Gwiazd. Brudne to to, jak cały ten świat. Okazało się, że tamten czerwony dywan, przy którym emocjonowaliśmy się w niedzielę prowadzi do klubu dla właścicieli pobliskich jachtów i właścicieli diamentowych kart kredytowych. A to główne wejście otoczone co parę płytek chodnikowych odbitymi w metalu dłońmi z podpisami hiro nieśmiertelnych. Mnie szczególnie zainteresował jeden – Maryl Streep. Przyłożyłam rękę do jej odcisku – pasuje jak ulał, ten sam rozmiar.
Obok Judi Foster – dziwne, mam palce o 1/3 dłuższe. To nie znaczy, że mam jakoś szczególnie długie, to ona ma małe i grube. Niedaleko Wajda, Antonioni, Angelina Joli, Jean Louis Trintignant, mój ulubiony aktor francuski. No cóż, na mnie będą musieli jeszcze poczekać. Weszłam do środka w naiwności swojej kupić jakieś gwiazdorskie gadżety przyjaciołom aktorom i Markowi Frąckowiakowi na specjalne życzenie. Malutka Złota Palma do wpięcia w klapę 12 euro, ołówek 6 euro. A niech ich wszyscy diabli! Poczekam, aż dostanę za darmo.
23.00 Spektakl sztucznych ogni nazywał się Lepszy czas. Smakowanie życia głównie przez Miłość i Rodzinę, piękno prostego obrazka, kiedy wracasz do domu, żona, dzieci, obiad. To jest ten lepszy czas, kiedyś standard nazywany prozą życia. Teraz w dobie kryzysu rodziny to jest ideałem szczęścia, często nieosiągalnym, a przecież leży to w naturze człowieka i małżeństwa. Pogoń za realizacją siebie położył temu kres. Teraz wszyscy mówią – ja mam prawo do szczęścia, do kariery, nie możesz mi mówić, co mam robić, nie dbam o tradycje, są głupie, bo ograniczają mi wolność, bo narzucają dzieci, pieluchy, przetwory i obiady rodzinne, jedną kobietę na całe życie. I wszystkie te treści we wspaniałym obrazie na niebie, feeria ogni w różnych kolorach i kształtach, odbijające się w wodach zatoki, jakby otwarto kufer z bajki Andersena. Do tego piosenki Montanda i Piaff, na początku Marsylianka – powstały tysiące przy bulwarze, nas też wyprostowało, chociaż nie nasz hymn, nawet przeleciała mi myśl o Rewolucji Francuskiej. 35 minut zachwytu i…do spania! Są wakacje, wypoczywać trzeba, a ja ciągle rozemocjonowana kolejnymi wrażeniami. Trzeba się wyciszyć!
1 sierpnia, czwartek
69 rocznica Powstania
Warszawskiego. Mimo, że Warszawianką nie jestem, i nikt z rodziny w Powstaniu
nie walczył, to odkąd pamiętam, zawsze mnie bolało. Niszcząc jedno życie,
niszczysz następne pokolenia. Ile dzieci i wnuków tych młodych inteligentów,
którzy tam masowo ginęli byłoby teraz politykami, artystami, wynalazcami, jak
inaczej mógłby dzięki nim wyglądać nasz świat zachwaszczony przez
komunizm. Jaki potencjał intelektualny
został na wieki zaprzepaszczony, ile dzieł nie zostanie zrealizowanych, ile
wynalazków nie odkrytych. Teraz Maurycy gra w Mieście 44 dowódcę Górala.
Przecież to zabawa w walkę, bezpieczna, tu nikt nie zginie, a jednak kiedy
widzę go w mundurze z białoczerwoną opaską na ramieniu, w hełmie, z karabinem,
to wiem, że 69 lat temu nie miałby szans. Gra z wielkim entuzjazmem, z takim, z
jakim tamci szli na śmierć, dla nich to też miała być parodniowa zabawa. Czy
coś z tego my mamy, czy to było na marne? Na pewno można się od nich uczyć
patriotyzmu, którym nie wolno sobie gęby wycierać i używać w celach
politycznych w czasach pokoju. Dzisiaj o
17-ej stanę na chwilę na Croisette ze świeczką w dłoni.
A wczoraj? W natłoku
wrażeń myśli rozsypały się w miliony literek i nie chcą się okiełznać. Jak
uporządkować w zdania to, czego nie da się oddać? Tego zachłyśnięcia się
pięknem krajobrazów, kolorów, roślin, lazurem morza, bogactwa architektury,
sztuki. Powinnam napisać – zaglądnijcie do internetu, to zobaczycie, to prawda.
Tyle tylko ,że to tylko reprodukcje najwspanialszych dzieł Boga. Odwiedziliśmy
Monaco, 1.8 km kwadratowych, wykorzystany każdy centymetr zbocza. Na górze
zamek Grimaldich, najstarszej panującej dynastii w Europie. U jego stóp
wąziutkie chroniące przed upalnym słońcem uliczki pełne tandetnych pamiątek,
kawiarenek, restauracji. Za pozamykanymi starymi drewnianymi okiennicami w
wypełźniętych kolorach mieszkańcy próbują wieść normalne życie. Od lipca do
października rodzina królewska wyjeżdża na wakacje, pewnie na jacht
udostępniając kilkanaście komnat turystów – z czegoś przecież muszą żyć. Kto by
pomyślał, że i z nas. Zaczęliśmy od Oceanarium założonego jeszcze w XIX wieku
przez księcia Alberta. Imponująca architektura, monumentalny gmach wzniesiony
na skale, tyłem do morza, które obmywa kamienne podwaliny. Na dole akwaria z
rybami, krabami, ukwiałami, cudami podwodnego świata, którym przez wiele lat
zawiadywał Jaques Cousto. Ciasno, ciemno, duszno, tłok, dorośli targają biedne dzieci, które mogą się
skupić tylko przez pierwsze parę minut – klaustrofobia. Przeszliśmy na górne
piętra. – szkielety wielorybów, słoje z dziwnymi stworami w formalinie,
malutkie delfiny z pępowiną, foka wypchana
- gabinet doktora Calighari. Sale na kilkanaście metrów wysokie, rozległe
jak parę boisk kolorowe mozaikowe posadzki, malowidła na ścianach i sufitach,
to zdecydowanie ciekawsze, niż eksponaty.
Gdziekolwiek w świecie
byłam i widziałam miejsca związane z morzem natychmiast zwiedzałam. Nie
dlatego, ze mnie szczególnie fascynują, ale chciałam zrobić przyjemność Tacie, który
cieszył się jak dziecko, kiedy mu opowiadałam, co widziałam, jakie to było
niesamowite, a on wtedy mówił: znam to, byłem tam, wiem, dlaczego to, dlaczego
tamto. I tu następował cały ciąg długich opowieści z życia kapitana. Właśnie
minął rok, nie mam z kim dzielić tych wrażeń. Uzmysłowiłam to sobie w
Oceanarium. Bardzo mi Go brakuje.
Stamtąd pięknymi ogrodami
droga prowadzi na zamek, przyjemny cień egzotycznych drzew, figi, mandarynki,
pachnący rozmaryn tak dorodny, że przycinany w żywopłot, rododendrony,
oleandry, hibiskusy, przez które prześwieca lśniące morze aż po horyzont.
Statki, stateczki, jachty. Eden! Kręte alejki prowadzą w zaciszne zakątki z
kamiennymi ławami i fontanną, inne w świat aloesów i kaktusów. Dech zapiera nie
tylko od zapachów. Wychodzimy na kamienną katedrę, surową, trzynawową,
wschodniego rytu. Zdziwiłam się bardzo widząc relikwie patronki rodziny książęcej
świętej Dewoty. Nie miałam pojęcia o istnieniu takowej, a nigdy nie
zastanawiałam się nad korzeniami określenia „dewotka”. Męczennica korsykańska, Tutaj
też pochowani są członkowie Rodziny Grimaldich, skromne płyty leżące na
posadzce za ołtarzem głównym przechodzą w lewą nawę. Dwie ostatnie ze świeżymi
kwiatami – to Gracja Patrycja i Rainier, „Książę i aktoreczka”, bajka, co się
skończyła tragicznie – Grace zginęła w wypadku samochodowym w 1982 roku, Rainer
przeżył ją o 23 lata. Teraz w urzędach, na parkingach „wisi” Albert, ale na
wielu placach i uliczkach są zdjęcia Grace z mężem i dziećmi z różnych lat, jak
przecina wstęgę, jak odprowadza dzieci do szkoły – chyba ją kochali.
Wchodzimy na dziedziniec
– zamek prosty, bardziej przypomina średniowieczną warownię, ale w środku
perełka. Cieszymy się, że audio przewodnik
jest po polsku, wręcza je nam Pani z ładną polszczyzną z leciutkim
akcentem francuskim . Trochę tu krajanów, ale najwięcej Rosjan, w Cannes też, a
że mają specyficzny gust, poznać ich od razu. Tak przyczyniają się do wzrostu
dochodu narodowego Francji, że menu, książki, przewodniki, ogłoszenia są po
rosyjsku.
Komnaty w amfiladzie, nie
za duże, nie wysokie, ale bombonierki, obite adamaszkiem, z sekreterami, łożami
pod baldachimem, wazami z okresu ming, salą tronową i widokiem z okien na
zamorskie kraje. Portrety przodków i ostatni z lat 80-tych –Grace z Rainierem i
dziećmi. Każdy Grimaldi ma jakiś przydomek – jakiś tam Wojskowy, bo odbudował
armię, Rainier Budowniczy, bo Monaco wzbogacił o wiele domów, instytucji i
hoteli, a Albert, który objął tron w 2005 roku? Cóż za dyplomacja – zajmuje się
ochroną środowiska i przyjmowaniem zagranicznych delegacji, co przysparza
Monaco splendoru. To mi dopiero zasługi – na kogoś, kto w świecie biednych jest
nieprzewidywalnym świrem, czy nieokrzesanym w kontaktach z ludźmi w świecie
bogaczy mówi się, że ma swoiste poczucie humoru. Co byśmy zrobili bez sztuki
dyplomacji.
Padliśmy ze zmęczenia w
knajpce przy murze, bo cień, i nie wierzyliśmy że dożyjemy wody z cytryną.
Dobrze, ze naokoło wodopoje z zimną i smaczną wodą – nauczeni włoskim
doświadczeniem nosimy ze sobą plastikowe butelki, napełniamy w spotkanych
fontannach i ratujemy obie i życie i portfele, bo butelka wody 2 euro.
Posililiśmy się pizzą i zjechaliśmy samochodem do Monte Carlo (Góra Karola),
obejrzeć słynne Casino połączone z operą – oczywiście na brzegiem morza.
Kapiące bogactwo dookoła, salony samochodowe Bugatti. Ferrari, Mac Lauren.
Kasyno założył Karol III, żeby uniknąć bankructwa w 1865 roku – pomysł okazał
się genialny w skutkach, już pięć lat później książę zniósł podatki i tak jest
do tej pory. Budynek zaprojektował Charles Garnier twórca Opery Paryskiej.
Przepych – weszłyśmy Trzy Gracje do wewnątrz – Zdzisio musiał zostać, bo choć
świetnie ubrany na nogach miał gustowne, ale jednak klapki. Generał przy
drzwiach nie wpuścił. Witraże, ogromne obrazy, na hektarach podłóg hektary
grubych dywanów, żyrandole, w gablotach zabytkowe kasy, urządzenia do gier,
kolejne sale, kolejni goście, krupierzy, o tej porze dość leniwie się toczy,
rekiny pewnie przychodzą późno, z rana same płotki. Miejsce, gdzie można się
napić, zjeść i wyjść na taras z widokiem za duże pieniądze – niestety nie wolno
robić zdjęć. Po drugiej stronie ogromnego westybulu nad wielkimi drewnianymi
drzwiami tabliczka Opera. Ta część zupełnie prosta, nikt z turystów nawet nie
okazuje zainteresowania. Obok kasyna Hotel de Paris. Wszędzie luksusowe
samochody z przyciemnionymi szybami. I inny rodzaj ludzi – młode dziewczyny
tandetnie ubrane i wymalowane, co w taki upał i przy pełnym słońcu wygląda
śmiesznie i tandetnie. Wyłamują nogi na niebotycznych obcasach, widać, że
dopiero co zachłysnęły się dużymi pieniędzmi i nacieszyć się nie mogą. Oczy
marzące o rozumie – albo polują, albo już są ofiarami mężczyzn w wieku ich
dziadka. Ale są też starsze panie z pieskami ubrane za jaskrawo, za kolorowo
jak na swój wiek. Czy to ciekawe życie? Za kasynem od strony morza odkryliśmy
nowoczesne kosmiczne krzesła, na których w pozycji półleżącej odpoczęli
strudzeni wędrowcy słuchając muzyki relaksacyjnej pod niebem Prowansji, mając
po prawej jedną z najbardziej znanych budowli na świecie, a po prawej morze.
Życie ciągle zaskakuje – nie myślałam, że to mi się przydarzy.
Przed nami jeszcze
Menton, chociaż po ciemku. Zakręty, zakręty, zakręty. Miasto mimo pory tętni
życiem – współczuję mieszkańcom – tłumy turystów, straganiarzy, jak na
odpuście. Nad brzegiem ładna bryła czarno-białego muzeum Jeana Cocteau z
wystawą o Jean Marais, słynnym Fantomasie, w którym kochały się wszystkie
kobiety świata – ach, ta jego mocno zarysowana broda! Kto wtedy wiedział o ich
wielkiej miłości, takie rzeczy pozostawały tajemnicą, przynajmniej w Polsce.
Wspięliśmy się na górę stromymi schodami zakręcającymi
co rusz do oświetlonego kościółka pilnującego miasta. Tu okazało się, że są dwa
kościoły u stóp których ogromne trybuny na zaczynający się od jutra festiwal
muzyczny – to musi być uczta duchowa słuchać muzyki poważnej z widokiem na
zatokę i wzgórza Monaco. W moim wypadku wyobraźnia musi wystarczyć.
Pocieszyliśmy się w domu wybornym białym winem z Antibes – wyjątkowo delikatne.
2 sierpnia, czwartek
Dzisiaj „dolcze walnięte”
na plaży – nogi muszą odpocząć – temperatura morza o 9 rano 26 stopni, i to
jest temperatura dla mnie. Wieczorem spacer, jak zwykle Croisette i stare
miasto. Zaczął się pierwszy etap remontu bunkra festiwalowego, i słusznie, bo z
bliska bardzo wyeksploatowany. Dotarliśmy do pomnika Joanny D’Arc po drugiej
stronie przystani jachtowej i do domu. Białe wino i dalsza część lektury – jest
już druga ofiara Igora, a Gabriela wygrała casting.
30 sierpnia, już sobota
Wczoraj było intensywnie. Musieliśmy wrócić do Vence, o które parę dni temu zahaczyliśmy późnym popołudniem i nie dotarliśmy do najważniejszych rzeczy. Pytaliśmy wtedy o Gombrowicza, nikt nie znał, teraz znaleźliśmy w samym Rynku, Place du Gardin nr. 36.
Zabytkowa, piękna ale zniszczona kamienica, w której obecnie jest informacja turystyczna. Na ścianie tabliczka upamiętniająca. Kiedyś pochowany na tutejszym cmentarzu, który zlikwidowano i przeniesiono hen za miasto. Niedaleko katedra obok Hotel de Ville, czyli ratusz. Katedra przyciąga turystów z całego świata głównie ze względu na mozaikę w kaplicy bocznej wykonaną w 1979 roku przez Chagalla.
W przewodnikach tylko o tym, a nikt nie pisze o arcydziełach rzeźbiarskich na ambonie – tutaj ambona oznacza bardziej antresolę na pierwszym piętrze, gdzie zwykle znajdują się organy. Nie spodziewaliśmy się takiej sztuki w tym miejscu – miła niespodzianka. Rzeźby były częścią Drogi Krzyżowej miasteczka Vence, wyrzeźbione z drewna owocowego, wielobarwnego pochodzą z XVII i XVIII wieku. Niestety część została spalona podczas Rewolucji Francuskiej. Duże, malowane jak nasze ludowe, prymitywne, nie polichromowane. Starają się uchwycić ruch, to nie persony w zamyśleniu, a w działaniu. Cudowne zdejmowanie Jezusa z krzyża, przybijanie do krzyża przez dwóch żołnierzy – krzyż na ziemi i obok dwóch, jak cieśle w zapracowaniu, wyrzuty sumienia św. Piotra – czuję, że obcujemy z wielkim artystycznym dziełem. Na to obcowanie liczyliśmy też idąc w upale jak pątnicy do Kaplicy Matissa – projektując tę kaplicę odwdzięczył się w ten sposób dominikankom za opiekę w chorobie. Niestety zamknięte. Przeczytałam, że przerwa i że od 14-ej. Pół godziny w 40 stopniach – cóż to jest dla tak wytrawnych koneserów sztuki. Co chwilę ktoś podjeżdżał na obcych rejestracjach i odjeżdżał z kwitkiem. Widać aż tak nie byli zdeterminowaniu. Wreszcie 2-ga wybiła – sióstr ani śladu. Tknięta przeczuciem poszłam z Jolusią jeszcze raz sprawdzić godziny – są wszystkie dni tygodnia, ale jakoś piątku nie widać. My to mamy szczęście. Ale siostry to torby komiśne – mieszkają w cudownej willi obok, widzą przez okno te tłumy pielgrzymujące i NIC! Dzwoniliśmy do bramy mając głupią nadzieję, że weźmiemy ich na litość i miłosierdzie – ależ skąd! Nawet nie zareagowały. Zamknęły Matissa razem z Bogiem i trzymają pod kluczem. Przywłaszczyły sobie coś, czemu powinny wyłącznie służyć. Jakie to przykre, że przez to zamknięcie Kościoła, zawłaszczenie sobie sztuki, monopol na jedyną sprawiedliwą bezgrzeszną postawę – wierni odchodzą od Boga. Mam nadzieję, że papież Franciszek przepędzi tych kupców ze Świątyni, bo to, że będą się smażyć w piekle, tego jestem pewna.
Ciężko urażeni
podążyliśmy z stronę St. Paul de Vence, miasta artystów i Oberży pod Złotym
Gołębiem, gdzie Simogne Signorette i Yves Montand mieli swoje przyjęcie
weselne, a wszyscy wielcy, jak zwykle niedocenieni malarze płacili swoimi
obrazami za wikt i opierunek. W ten sposób powstała bezcenna kolekcja, na którą
ja, wielka, niedoceniona artystka nie mogę spojrzeć, bo żeby smakować te dzieła
sztuki trzeba tam po prostu zjeść obiad. Nihil novi! Nie tak po prostu, bo tam
drogo okrutnie. Położona tuż przy rogatkach z tarasowym ogrodem, z widokiem
równie drogim, co te obrazy. Lekko pod górę przechodzimy przez średniowieczną
bramę do wnętrza miasta. Zachwycające! Jedno z tych, których się nie zapomina,
jak np. Volterra. Mnóstwo kafejek, sklepików z mydłami, tutejszymi przyprawami,
pachnące ziołami i lawendą, czyściutkie, a chłodnego kamienia, dachy u góry
prawie się dotykając dbają o komfort przybysza chroniąc przed upalnym słońcem
Prowansji. Wszystkie drogi prowadzą w górę, do Boga – do katedry surowej,
przestronnej. Kaplica Pokutników z obrazami przypisywanymi Rafaelowi. Nie da
się zabłądzić, bo miasteczko otoczone murem, na mini placykach fontanny z
życiodajną wodą. Jeszcze bardzo ważny punkt, na którym nam zależy – grób
Chagalla na tutejszym cmentarzu, skromny, bez żadnych ozdób, imię, nazwisko i
daty ledwie widoczne, wykute w białej płycie, a ta obramowana kamyczkami, które
przychodzący tu ludzie ułożyli w kształt serca. Wzruszające. Żył 97 lat. Wielki
Mag świata Aniołów, dziwnych stworów, światów odeszłych.
Kupiliśmy prezenty dla
tych, którzy biedni nie zobaczą tych cudów. Niech przynajmniej poczują magię
zapachów. Chcieliśmy coś zjeść, ale o tej porze wszędzie zamknięte. Kto by w
takim upale jadł – lody natomiast wszędzie i pyszne. Rada uradziła, że jedziemy
do pobliskiego Grasse – jak zajedziemy będzie już pootwierane. Zajechaliśmy. To
tu ma miejsce akcja finałowego rozdziału powieści "Pachnidło"
Patricka Süskinda. Tu kręcono sceny do filmu opartego na tej powieści. No i
nareszcie nie muszę się martwić o wachlarz wyrazów wyrażających piękno, bo
cisną się na usta inne – rozczarowanie, brudno, śmierdzi moczem, zaniedbane,
tynki wilgotne, odpadające. Zaszliśmy do słynnego Muzeum de Fragonarde – tylko
na pierwszym piętrze piękne malarstwo Fragonarda i jego żony, reszta to jakieś
ksera kartek pocztowych, artykułów, zdjęć paru starych strojów, powiększone,
żeby zakryć puste ściany. Chyba od Średniowiecza niczego tu nie remontowano.
Uciekliśmy stamtąd, bo nie chce się przebywać w byle jakich miejscach. Ja tylko
biegiem wpadłam na plac katedralny, żeby rzucić okiem na katedrę, ale i tu nic
ciekawego.
W domu kolacja – sałatka
owocowa w wykonaniu Jolusi – owoce tutaj oczywiście o smaku słońca i widoków,
jest w nich lawenda, oliwki, figi, rododendrony, palmy, ruiny, impresjoniści,
Gombrowicz, sztuka! A do lektury Coelho wino białe z piwniczki z St. Paul. Od
pogoni za sztuką okrutnie bolą pięty.
A w Cannes ludzkość
dzieli się na plaże: ekskluzywne hotelowe z szampanem z lodem, municypalne z
wypożyczonymi niebieskimi leżakami i parasolem płatnym osobno – wszystkie w
równych rzędach obok siebie, do parasola przysługuje stoliczek plastikowy –
chodzimy na te, bo tu czyściej i cień. No i trzecie – publiczne, darmowe z
prysznicami tuż przy Croisette, zapchane i brudne. Nawet korzystalibyśmy z
nich, ale w tym słońcu bez parasola to niemożliwe. Tuż przy białym płotku
odgradzającym od siebie biednych od mniej biednych tutejsi panowie spotykają
się codziennie po południu na grę w belota. Rozkładają dwa stoliki pod
parasolami i w 6,7 osób robią cały spektakl emocji. W Monte Carlo nie do
pomyślenia – zamknij się, powinieneś zmienić dentystę, masz cebulę zamiast
głowy, gówno prawda – wszystko z południowym temperamentem. Z początku
myślałam, że się pozabijają, ale jeden z panów wyjaśnił, że to taki folklor. Ja
zeszłam z plaży wcześniej, żeby kupić na jutro bilety na wycieczkę na pobliską
wyspę św. Małgorzaty, którą widać na horyzoncie. A panowie – jak świadczyła
Jolusia, jednak skoczyli do siebie i trzeba było jednego spacyfikować i
wyprowadzić pod ręce. Wrócił po 20 minutach ponoć skruszony.
4 sierpnia, niedziela
Kim był człowiek w żelaznej masce? Ponad trzy wieki zagadka pozostaje nierozwiązana. O 10-ej rano popłynęliśmy na większą z wysp – 12.50 euro od osoby w obie strony – należącą do Ils de Levin, druga mniejsza to wyspa św. Honorata, brata św. Małgorzaty. Pomiędzy gładkim jak stół morzu sunęliśmy pomiędzy jachtami, łódkami, motorówkami, małymi okrętami – jeden nawet na górnym pokładzie miał namiastkę ogrodu, i po 15 minutach byliśmy na miejscu. Woda przy brzegu w różnych odcieniach szafiru, różowe meduzy unoszą się tuż pod powierzchnią na tle dziwnej morskiej roślinności – widać wszystkie szczegóły wodnego życia w tym krysztale. Krętą droga 350 m w górę wśród gęstej roślinności eukaliptusów i pinii wyszliśmy na ogromny fort wybudowany przez kardynała Richelieu w XVII wieku. Doskonały punkt strategiczny –tędy wiedzie szlak morski z Włoch do Portugalii. Fort zajęty przez Portugalczyków w czasie wojny 13-dniowej, odzyskany po 2 latach i rozbudowany. Trochę podobny do współczesnych koszar z rzędami budynków parterowych, w których teraz są kolonie dla dzieci – mam nadzieję nie karne. Gdzieniegdzie studnie – jak oni się na tej górze przebili do wody – i spalona słońcem trawa. Tuż przy murze budynek z ogromnym tarasem, w którym teraz jest Muzeum Morskie, ale nie to przyciąga tu tłumy. To pierwsza cela po prawej stronie na parterze. To tu od 1687 do 1698 uwięziony był człowiek w żelaznej masce. Potem przewieziony do Bastylii, gdzie zmarł w 1703. Kim był? W celi na ścianie resztki malowideł bardzo bogatych, za bardzo jak na anonimowego więźnia, kominek, toaleta wykuta w grubych murach – wąska wnęka obok okienka, z kamienną półką i dziurą w niej aż do samego morza.
W okienku potrójne kraty – tu widać, jak grube są mury, na pewno ponad metr. Kim był? Dlaczego jego twarz była tak groźna, że trzeba ja było ukryć? Na ścianie tabliczka, gdzie wymienia się głównych pretendentów do wizerunku, między innymi brat bliźniak Ludwika XIV, jego bratanek, Molier, Pascal, córka Ludwika III i jego żony Anny Austriaczki, syn kardynała Richelieu, jest tych osób ok. 60. Chyba już nigdy zagadka nie zostanie rozwiązana. Ciekawa jest wersja Alexandra Dumas przedstawiona w filmie „Człowiek w żelaznej masce” z Leonardo di Caprio. Przecież dawniej nikt nie miał pojęcia, że jeśli rodzą się bliźniaki, to pierwszy jest starszy. Dla nich obaj byli równi, który więc ma zasiąść na tronie? Obaj? Który jest ważniejszy? Może jeden był trochę większy i silniejszy i to on wygrał na loterii dostatnie życie, a słaby nie miał szczęścia? Codziennie uczestniczył w drzwiach swojej celi w mszy odprawianej w korytarzu. Nie był więc barbarzyńcą. A pod maską latami rósł zarost, gnieździły się pasożyty, skóra nie oddychała, paliła do żywego. Jak nie zwariować? Przecież był na wyspie, z której trudno było uciec, w mocno strzeżonym forcie, w celi o podwójnych drzwiach, dlaczego nie oszczędzili mu chociaż maski? Przecież nie żył w dobie telewizji, żeby jego twarz był wszystkim znana, musiał być w takim razie łudząco podobny do kogoś znanego wszystkim, a kogo się wtedy znało? Króla. Podobno był dobrze ubrany, wysoki, przystojny. No to może nie bliźniak, bo Ludwik XIV był podobno niski i brzydki. Już się teraz nie dowiemy.
Wieczorem w upale, prosto
ze stateczku dowlekliśmy się do pizzerii, przed którą wieczorami ustawiają się
kolejki, czyli musi być dobra. Rzeczywiście pizza wyśmienita, zwłaszcza
sycylijska z oliwkami, kaparami i anchois. Haneczka na horyzoncie zobaczyła
taksówki i za cholerę nijak inaczej do domu dotrzeć nie chciała, i bardzo
dobrze, bo a pied padlibyśmy trupem. I tak padliśmy, tyle ze Haneczka w
szczelnie zamkniętym pokoju a my pod parasolem na plaży municypalnej, gdzie
rano padła trupem 67-letnia turystka „na twarz”, jak nam doniosła właścicielka.
Panowie znowu grali, dzisiaj byliśmy już dobrymi znajomymi. Jeden z nich –
najmłodszy, czyli gdzieś ok. 70-tki porzucił karty dla mnie i koniecznie chciał
mnie odwiedzić w pokoju eleganckiego hotelu, bo na taki widać mnie ocenił. Stąd
wniosek, że dużo pań tu przyjeżdża w określonym celu.
Wieczorem poszliśmy
ostatnim razem na Croisette do starej części miasta, bo Jolusia musiała znaleźć
prezent dla Mamusi. W rezultacie ja – o głupia! Kupiłam prezent sobie. Zawsze
mam z tego powodu wyrzuty sumienia, ale ta broszka jest naprawdę piękna – kopia
secesyjnego wzoru z ceramicznym medalionem Alfonsa Muchy. Sery się zje, wino
wypije, mydło zmydli a broszka zostanie, np. dal wnuczek. Och, jakie to będzie
piękne: „mam tę broszkę po babci, przywiozła ją sobie z Cannes”. Ale brzmi!
6 sierpnia, wtorek
Jedziemy, wracamy, koniec. Wczoraj po drodze zahaczyliśmy o Bregenz, żeby obejrzeć, jaka tym razem scenografia do opery na Jeziorze Bodeńskim. Ogromne trzy dziwne ludziki – to „Czarodziejski flet”. Poprzednio była gigantyczna głowa Marata. Tu już wszędzie niemiecki ordnung. Zjedliśmy obiad we włoskiej restauracji i spać, spać, spać w maleńkim hoteliku, bardzo przyjemnym koło Ansbach. Rano śniadanie na trawie, za łąką stajnia z końmi, ale spokój. Chwała Bogu cudownie odpoczęłam w cudownym miejscu z cudownymi Przyjaciółmi.
Lidia Bogaczówna, która im więcej
świata poznaje, tym bardziej poznaje siebie.
Komentarze
Prześlij komentarz