Fotoplastykon
Fotoplastykon
Upał. Lipiec. Susza. Siedzę w ogrodzie mojego życia, to tylko 18 arów z domem wybudowanym przez Dziadka Skalskiego przed wojną – teraz trzeba dodawać II Światową, bo wojen coraz więcej – i ze studnią, którą zawsze się budowało pierwszą – najpierw woda, potem życie.
Jestem w środku fotoplastykonu, a wokół mnie migają fotografie, zatrzymane kadry historii zapisane w moim oku. Klatka po klatce tworzą film dokumentalny z życia, które tak zleciało, że można je zakląć w malutkiego pendriva.
Pierwszy kadr – sad wysokich wiśni – może to była Sabina, albo Kelleris, smaczne, słodkie. A może one nie były takie wysokie, tylko ja miałam wtedy ok. 90 cm długości, bo o wysokości jeszcze nie wiedziałam. Leżałam w wózku unieruchomiona gipsem od stóp po szyję, z poprzeczką między nogami – pewnie dlatego potem tak łatwo było mi robić szpagat poprzeczny. Upał. Muzyka owadów. Okoliczne muchy hasały po mnie ile wlezie, póki nie przybiegła Mamusia rozpędzając je pieluchą. Moją nianią była jedna wiśnia, która była kaleka, jak ja, niska, ale za to rodząca najsłodsze owoce. Z jednego pnia jak z kolumny podtrzymującej sklepienie gotyckiego kościoła spływały do ziemi gałęzie tworząc sklepienie palmowe, parasol, który z upływem czasu zmieniał poszycie z białych kwiatków w czerwone wisienki przy zielonych listkach, aż po płomienne kolory jesieni. Zaprzyjaźniłam się z pszczołami i wróblami, które miały mnie za nieruchomą część Natury.
Pierwsza fotografia
odpływa na rzecz drugiej – O! Dziadek! W swoim nieodłącznym kaszkiecie,
kamizelce i „cebuli” na dewizce w bocznej kieszonce. Przechadza się ścieżką
środkiem ogrodu, po obu stronach palikami ze sznurkiem wyznacza co do milimetra
szachownicę grządek oddzielonych od siebie małymi rowkami, pod uprawę warzyw.
Kilkadziesiąt lat temu trzeba było samemu zadbać o jedzenie na cały rok –
supermarketów nie było i oj….coś mi się wydaje, że nadchodzą czasy robienia
zapasów. Pomidory, marchew, pietruszka, rzodkiewka, trymbulka – Dziadek był ze
Lwowa - koperek, fasolka pomiędzy porzeczkami i agrestem, do tego winogrona
białe, różowe i czarne na wino fermentujące potem w kuchni w ogromnych butlach
i pykające przez poskręcaną szklaną rurkę, jak skręt kiszek. No i jeszcze
śliwki, gruszki, orzechy laskowe i włoskie, ogromna jabłoń, gdzie na jednym
pniu Dziadek zaszczepił trzy gatunki, i dwie jabłonie szara i złota reneta
tworzące bramę do ogrodu. Dziadek się przechadza i sprawdza czy rośnie,
jednocześnie napominając mnie, żebym zeszła z drzewa, bo zaraz spadnę. Łaziłam
po nich jak małpa, wcale mi nie przeszkadzał brak lian, zrywałam nawet najwyższą
wisienkę. W ten sposób wydawałam na siebie „wyrok”, bo Babcia potem gotowała z
tego co zebrałam znienawidzoną przez mnie zupę wiśniową. Kto dziś jada zupy
owocowe?
- Babciu, przecież to
zabielony kompot, no weź, bo się zerzygam!
- Nie ma grymaszenia,
dary Boże nie mogą się zmarnować.
I koniec dyskusji, jako
że było to w czasach, gdzie dzieci i ryby głosu nie miały.
Następny kadr dokumentu – śnieg po pas, Zawieje i zamiecie, sypie bez przerwy, mrozy, każda zima, to zima stulecia, tunele w śniegu do studni i do komórki na węgiel, ja przez okno usilnie wypatruję św. Mikołaja pewna, że wreszcie go upoluję. Bałwan.
Znowu lato, lipiec, wynoszą trumnę z Dziadkiem, przy którym byłam do ostatniego tchnienia, jako ukochana wnuczka. Remont pokoju, odziedziczam po Nim pokój i ścienny zegar, którego sprężyna pękła dokładnie w chwili śmierci, za 10 minut trzecia. Nawet naprawiony po nakręceniu zawsze po paru dniach staje o tej samej godzinie.
Maj – uczę się do matury ustnej z koleżanką Krysią – pisemne zdane, matematyka trudna, bo to mat-fiz, Mama z Tatą w rejsie, chyba do Japonii, jutro historia, trzy przekrojowe losowe pytania. Uczymy się do świtu, żeby w ostrych promieniach wschodzącego słońca biegać po rosie boso, bo inaczej zaśniemy i się spóźnimy. „Rewolucja Francuska, Wiosna Ludów i Rewolucja przemysłowa”. Te same wylosuję potem na egzaminie na Historię Sztuki na UJ.
Moja 18-tka, już po
maturze, w ogrodzie tłum kolegów głównie moich dużo starszych kuzynek, dostałam
od nich w prezencie beczkę piwa Okocim, 50 litrów, zdobycie której graniczyło z
cudem, właściwie, to chyba sobie kupili, bawili się świetnie razem z moim Tatą
do rana. Ja cichutko odpadłam i poszłam spać. Nie, nie, nie było mi smutno,
cieszyłam się, że Tata przejął obowiązki, czułam, że jestem smakowitym kąskiem
dla tych spragnionych piwa i dziewiczego mięsa myśliwych.
4 kwietnia, tuż po stanie
wojennym, pogoda piękna, drugi dzień Wielkanocy – ślub cywilny specjalnie w
Rudniku dla tutejszej mojej Rodziny, przyjęcie w ogrodzie. Oszczędność, bo i
tak się piecze i robi sałatki na Święta. Bukiecik białych frezji, krótka wąska
spódniczka i marynarka z kremowego rypsu, złote balerinki. Troszeczkę
pokropiło, ale chyba to nie zła wróżba? „Kto wierzy w gusła, temu dupa uschła”.
Kościelny 30 kwietnia w Krakowie. Zdjęć nie mamy, bo specjalnie zamówiony przez
moją siostrę w ramach prezentu fotograf operator ze szkoły filmowej w Łodzi
uciekł do Ameryki nigdy zdjęć nam nie dając, ale pił równo na obu przyjęciach.
Już inny kwiecień, z domu
wynoszą trumnę mojej ukochanej Babci, leży w tym samym pokoju, co kiedyś trumna
Dziadka, ja w drugiej ciąży prosto z pociągu ze Szczecina, gdzie musiałam
zagrać komedię na festiwalu Małych Form Teatralnych tuż po wiadomości o śmierci
Babci. Wracamy z pogrzebu, w domu, którego wtedy się nie zamykało wszystkie
krzesła poprzewracane, na pewno złodzieje. Ciocia mówi, że ona poprzewracała,
bo jak dusza Babci nie będzie miała gdzie usiąść, to nie zostanie w domu. „No
chyba oszalałaś Jańciu” – mówi Mama. Dzwonią ze Szczecina, że dostałam nagrodę
za kreację i nagrodę Publiczności.
Znowu upały, przed domem rozłożony niebiesko-żółty dmuchany basenik, który zdobyłam cudem, szaleństwo!!!!!! Trójka moich i trójka siostry skaczą, ochlapują się, wrzeszczą, kłócą się, płaczą, pękają ze śmiechu, spędzają w tym ogrodzie najpiękniejsze chwile swojego krótkiego na razie życia. Ja co chwilę donoszę wodę wiadrami. Kochają ten ogród, a ogród ich uwielbia, żyje, nawet nie płacze po urwanych gałęziach piłką kopaną gdzie popadnie, już nie ma grządek Dziadka, są na końcu ogrodu truskawki, bo dzieci lubią.
Zima, Wigilia, moi Chłopcy wnoszą z Dziadkiem – już nie moim, ich, czyli moim Tatą choinkę, która od paru dni stoi za garażem, oszroniona, zmarznięta czekająca na ubranie w bańki z mojego dzieciństwa. Bałwan, ich. Już nie mój.
Ogród. Sierpień. Moje 40 urodziny w małym gronie Przyjaciół, Adama i Doroty Tarnowskich już nie ma. Źle się czuję, chuda, blada, ZPZ, czyli zespół przewlekłego zmęczenia, nerwica, depresja, wszystkie możliwe fobie. Wychodzę z tego długo.
Lipiec – stypa w ogrodzie
po pogrzebie Taty, ich Dziadka ukochanego, który ukochał Rudnik ponad wszystko
i wracał do niego z mórz, oceanów i lądów nieznanych.
90-te urodziny Mamusi, czyli Babci Izi, 90 róż, dwa torty, Babcia w ogóle się nie spodziewała takich Gości, a ogrodzie grill, nowy, kupiony przez wnuki, a mięso na nim wcześniej zamarynowane dokładnie według wspaniałego przepisu ich Dziadka – mojego Taty, teraz specjalistą od „barbecu” – jak mawiał Tata - jest Andrzej.
Lulu przyjechał z żoną i dziećmi, które szaleją w ogrodzie. Ignacy fascynuje się pociągami jeżdżącymi za ogrodem. Ech, jakie to teraz pociągi! Kiedyś było ich dużo, sapały, wyrzucały kłęby pary, a koła stukały. „Lokomotywa” Tuwima już dawno nieaktualna, potrzebuje tłumaczenia.
Projekcja skończona. Siedzę
w ciszy, tylko ja w środku tego fotoplastykonu, zbliżają się napisy końcowe, jak u
Marqueza w „Sto lat samotności”, opustoszało, smutno na duszy, muzyka... chyba „Cztery
pory roku”, tylko skondensowane do paru minut. Tęsknota. Wstałam z leżaka,
zakręciło się w głowie, muszę się napić wody. A może po prostu przysnęłam? Koniec.
„Upływa szybko życie, jak
potok płynie czas,
Za rok, za dzień za
chwilę, razem nie będzie nas.
A nasze młode lata
odpłyną szybko w dal,
A w sercu pozostanie
tęsknota, smutek, żal”.
Lidia Bogaczówna, którą
zaczarowany ogród na chwilę przeniósł w niestracony czas.
Komentarze
Prześlij komentarz