Profesor Bogusz i ja, Jego przeznaczenie
Na Ziemi zdarzają się nam
czasem dziwne rzeczy, których znaczenie, czy wytłumaczenie znajdujemy dopiero
po wielu latach, lub po Drugiej Stronie. (Co, jeśli nie? ) Oczywiście trzeba jeszcze umieć
je zauważyć.
Dawno, dawno temu, kiedy
byłam bardzo mała, okazało się, że jestem chora. Nie była to choroba na nasze
małe miasteczko. Z tym trzeba było jechać daleko do Dużego Miasta, czyli do
Krakowa.
A mieszkał tam i pracował znany profesor Józef Bogusz. Każdy chciał się do niego dostać. Ale to było bardzo trudne. Był niezwykle sprawiedliwy, u Niego obowiązywała kolejka, wszyscy byli równi wobec choroby. Bogaci i biedni. „Nie zajmowałem się medycyną i nie leczyłem ludzi chorych po to, aby żyć, ale żyłem po to, aby zajmować się medycyną i aby leczyć ludzi”. Mama ze swoją determinacją musiała tu dotrzeć walcząc po drodze z setkami bezdusznych cerberów. A czas naglił.
I kiedy wreszcie ich pokonała
mogłyśmy wyruszyć w niepewną Podróż po Zdrowie.
To był moment, kiedy do
mojego Życia dołączyła Pamięć, pewnie z powodu traumatycznych przeżyć, jak na
takie małe dziecko.
Zaczęło się wszystko
ciemnego, zimowego, mroźnego końca Nocy. Mnie i tak było dobrze, bo mnie
ubierano, nie musiałam chodzić, martwić się tą Wyprawą, czułam się tylko niewyspana.
Ciężkie powieki nie chciały jeszcze uwolnić oczu. Dosypiałam po drodze
przekładana z rąk do rąk, skrępowana cieplutkim kombinezonem. Dobrze, że stacja
była niedaleko. Trzeba było przejść tylko wzdłuż dziwnego, ażurowego betonowego
ogrodzenia. Pamiętam te nocne jazdy brudnymi pociągami z przesiadką, potem uliczny
zapach Szarego Miasta - nie spalonej do końca benzyny. Przez półtora roku
mojego bycia tutaj na Ziemi, takiego zapachu jeszcze nie poznałam. Pamiętam
przegotowane mleko ze szklanej butelki o smaku ciepłego, gumowego smoczka.
To wszystko obrazy z
kraju słoni widziane oczami mrówki. Świat był przerażająco piękny, jak w
Gotyku. Dorośli byli Nadludźmi, a budynki sięgały Nieba.
W Białym Domu nie mogłam
zobaczyć sufitów, mój wzrok sięgał tylko do górnej framugi okien. Korytarze
nigdy nie miały końca, za wyjątkiem jednego, zakończonego olbrzymimi białymi
wrotami. Siedziałam z Mamą, albo z Babcią, na niesamowicie długiej i wysokiej
ławce wpatrzona w Koniec i czekałam. Nagle drzwi się otworzyły i ogromna głowa
doczepiona do białej dziwnej szaty patrzyła na mnie, żeby po chwili wessać do
Środka, do strasznych narzędzi tortur błyszczących w świetle gotyckiego okna.
Tak zapamiętało dziecko Białą Chirurgię na Kopernika.
Następny obrazek, to
ciekawskie spojrzenia ludzi na gipsowego potworka i nareszcie mój ogród. Upalny
dzień, taki leniwy, z rozmytym obrazem przez falujące gorące powietrze, które
nas szczelnie oblepia. Ja w gipsowym korytku od szyi po stopy, z poprzeczką
między nogami, a nade mną Mama pieluchą odgania muchy i pszczoły, patrzące na
mnie z zainteresowaniem.
Stary Profesor wypisując
mnie ze szpitala po kolejnym, ostatnim pobycie powiedział, że nigdy mnie nie
zapomni. Zawsze pozna moje ogromne, smutne oczy. Mama poszła ze mną wtedy do
pobliskiego kościoła Jezuitów podziękować za szczęśliwe Zakończenie. Modląc się
żarliwie nie zauważyła, że już dawno wszyscy stamtąd wyszli. Kościół był
zamknięty. Może chciał nas zatrzymać? A może to o mnie mu chodziło? Czas
pokaże.
Wreszcie za jakimiś
malutkimi bocznymi drzwiami zakonnica przygotowywała kościół do snu. Wypuściła
nas , żebyśmy szczęśliwe mogły wrócić do siebie. Do Naszego Miejsca.
Minęło ponad trzydzieści
lat. Przez cały czas wzrastałam w wdzięczności dla tego Profesora, dzięki
któremu chodziłam, tańczyłam, uprawiałam sporty, wreszcie mogłam wybrać ten
zawód, o którym marzyłam. No i mogłam urodzić dzieci.
Wędrując przez Ziemię
znalazłam się właśnie w Krakowie. Dlaczego? Tyle jest innych pięknych miast. Tu
też poznałam męża. Kiedy postanowiliśmy wziąć ślub, okazało się, że udzieli go Jego
stryj Jezuita przed tym samym ołtarzem, przed którym Mama dziękowała Bogu.
Potem, kiedy przyszły Dzieci, postanowiliśmy zmienić mieszkanie na większe.
Szukaliśmy parę lat. Znaleźliśmy dwie ulice dalej od kościoła. Teraz od wielu
lat jestem tam lektorką na mszach, o co poprosił mnie przypadkowo poznany na
jakimś weselu Jezuita. Przypadkowo? Nie sądzę. Widocznie wtedy to miejsce wybrało
mnie na wieki, a prośby Mamy były szczere.
Tyle lat żyłam czując, że
muszę zakończyć ten rozdział.
Kiedyś usłyszałam rozmowę
dwóch pań o wspaniałym chirurgu. Nazwisko się zgadzało - Bogusz. Byłam pewna,
że profesor już dawno nie żyje. Spytałam:
- Zaraz, zaraz! A ile On
ma lat? Bardzo chciałam podziękować...
- Chyba już 90.
Boże! Serce zabiło mi
mocno. Tak długo na mnie czekał? Znalazłam Jego adres. Starowiślna, to przecież
obok mnie! Był marzec – imieniny Józefa. Kupiłam ogromny bukiet kwiatów i ze
łzami w oczach i bijącym sercem zapukałam do drzwi. Po chwili usłyszałam lekkie
szuranie i głos:
- Kto tam?
- Pan mnie nie pamięta.
Ale ja Pana tak. Spotkaliśmy się ponad trzydzieści lat temu.
Otworzyły się drzwi.
Zobaczyłam maleńkiego, starego, dobrego Człowieka.
- Tak, słucham? –
powiedział zdumiony.
- Lidia Bogaczówna, leczył
mnie Pan bardzo dawno temu.
Przeszliśmy do gabinetu.
W Profesorze narastało coraz większe zdziwienie podszyte Nadzieją.
- Kiedyś mówił Pan, że
nigdy mnie nie zapomni, teraz ja przyszłam powiedzieć, że nigdy Pana nie
zapomniałam i chcę podziękować za wszystko.
Nastała cisza. Dialogi
jak z kiczowatej produkcji wielkiego przemysłu filmowego. A mimo to prawdziwe
łzy dławiły mnie w gardle, kiedy wzruszenie nie pozwalało Profesorowi
powiedzieć słowa.
- Kto Pani kazał przyjść,
Mamusia?
- Nie, po prostu całe
życie od niej słyszałam, że jest Pan naszym Aniołem.
- Mój Boże, a ja Pani nie
pamiętam, przepraszam, tylu pacjentów.
- Nie szkodzi, Panie
Profesorze. To nie ważne.
Po dłuższej chwili
usłyszałam:
- Lekarz leczy nie licząc
na wdzięczność. Leczy bez względu na wszystko. Leczy, bo takie dostał
powołanie. A jednak gdzieś w głębi duszy czeka na takiego pacjenta, co
niespodziewanie, gdzieś, kiedyś przyjdzie i podziękuje ze szczerości serca. Nie
dlatego, że ktoś mu kazał, czy tak wypada, po prostu bezinteresownie. Pani jest
tym Człowiekiem, na którego wszyscy lekarze czekają, większość bezskutecznie.
Ja doczekałem. Dziękuję Pani. Teraz mogę umierać.
Byłam wstrząśnięta. Nie
wiedziałam, że to będzie tak ważne przeżycie dla obu stron. To miała być taka
sobie wizyta po latach, drobne podziękowanie w dniu Imienin.
Jeszcze długo potem rozmawialiśmy o Życiu, Śmierci, o tym, co dalej. Mimo, że dzieliło nas 60 lat. Profesor przepraszał mnie za to, że wtedy nie było ortopedii dziecięcej, rehabilitacji, dlatego to leczenie nie było takie, jak być powinno. Na pożegnanie dostałam świeżo napisaną rozprawkę o eutanazji, ze wspaniałą dedykacją.
Minął rok. Mama
przyjechała do mnie w odwiedziny. Nagle w trakcie rozmowy z Nią przyszedł mi na
myśl - właściwiej byłoby do myśli –
Profesor. Przerwałam.
-Zapomniałam, że były
imieniny Józefa. Muszę jutro iść ze spóźnionymi życzeniami do Profesora.
Do rana byłam dziwnie
rozdrażniona, niespokojna. Wiedziałam, że z jakiegoś powodu muszę się spieszyć.
Rano wzięłam do ręki
gazetę: „Wczoraj po południu zmarł…” Był 23 marca 1993 roku. Nie zdążyłam. Ale
wiem, że wczoraj, w chwili Śmierci, to ja byłam ostatnią osobą, o której pomyślał.
Wiem, że odchodził szczęśliwy.
Lidia Bogaczówna, która
zachęca, żeby w Życiu domykać wszystkie wątki.
Piękna i wzruszająca opowieść!
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję!
OdpowiedzUsuńDzięki Lidko. Mam i ja swojego... no - nie Profesora ale na pewno Ratownika. Pięknie i bynajmniej nie po Hollywoodzku.
OdpowiedzUsuńTrzeba o takich ludziach pamiętać i wspominać, bo oni sprawiają, że świat jest lepszy 🥰 no i zachęcają do Dobra.
Usuń