Lizbona, tak daleko, tak blisko.

 


Portugalia, Lizbona

26 lipca 2018, czwartek

Nowy notes, nowa przygoda. Portugalia! Chociaż z wyrzutami sumienia, bo przecież Sądy, konstytucja, postawa świadomego Obywatela, Polska. Przykro, że większość nie rozumie, jaki to będzie miało wpływ na nasze codzienne życie. Ale wszystko zamówione, zapłacone już w marcu. Kto się spodziewał, że zeszłoroczny lipiec się powtórzy.

A tu wiadomość na pasku, że Ryanair strajkuje właśnie 25-ego i 26-ego!!!!! Loty do Hiszpanii, Belgii i ….oczywiście Portugalii!!!!! Nie, nie, nie! Do Internetu i paniczne poszukiwanie rozwiązań. I co? Tatuś czuwa! Nasz lot akurat nie odwołany. Za oknem wczoraj jeszcze upał, dzisiaj za oknem deszcz. Ale co on nas obchodzi, jak o 13-ej wylatujemy do Lizbony. Z Babcią Izią, globtroterką. W maju skończyła 87 lat. Da się? Wszystko jest w głowie  - radość życia!



Godz. 12.30, Balice

Już po odprawie. Ja z Babcią nie wzbudziłam zainteresowania służb, Jędruś nie  wzbudził zaufania służb. Zaczęłam mu się ukradkiem przyglądać, z nieufnością. Coś w tym jest. Wygląda za niewinnie, Boże, a ja z nim w jednym samolocie! 4 godziny!

Godz. 13.22  W samolocie przemiły steward Michał poprosił o przełączenie telefonów na tryb samolotowy, a kto ma stary, to niech kupi nowy, a póki co wyłączy zupełnie. Zapowiadało się wesoło, ale nastroje zważył następny komunikat, że jest trafic i na razie musimy czekać 20 minut. Zobaczymy, co dalej. Pogoda w Lizbonie pochmurna i 22 stopnie. Dobrze, że los za wszelką cenę podrzuca mi tematy do pisania, inaczej byłoby nudno. „za koło 5 minut będziemy wypychani z naszego miejsca postojowego” – oznajmił Michał.

15.50 – show Michała! Szanowni Państwo! Jak zwykle oferujemy loterię zdrapkową, w której tradycyjnie można wygrać Trabanty, Wołgi i Zaporożce w wersji sportowej, a także romantyczny wieczór dla dwojga w salonie masażu „Romantyczka”. Pan Roman Tyczka od wielu lat sponsoruje nas swoją masarnią. Cena jednej zdrapki 2 euro, w pakiecie jest pięć, cel charytatywny, a i podrapać sobie Państwo mogą.

Ten tekst wybudził mnie z krótkiej drzemki.

- Pan tak na poważnie?

- Ja rzadko mówię poważnie, chyba że chodzi o godzinę lądowania.

Wracam do czytania przewodnika po Lizbonie – to już trzeci, zakupiony przez Jędrka wczoraj. W każdym trochę inaczej. Może zostanę przewodnikiem po Lizbonie? Wiem już tak wiele.

17.14 Schodzimy do lądowania. „Proszę się upewnić, czy wszystkie urządzenia są wyłączone – laptopy, glebogryzarki itp.”. A w dole morze, przed chwilą mijaliśmy Porto. „Proszę przymknąć dokładnie luki bagażowe, inaczej mogą wystąpić siniaki, guzy i tym podobne.” Wysiedliśmy godzinę wcześniej niż w Polsce, wg. tutejszego czasu.

23.29  Poszliśmy coś zjeść, zeszliśmy po stromych  uliczkach do najstarszej dzielnicy Lizbony – Alfamy, jedynej ocalałej z ogromnego trzęsienia ziemi w 1755 roku. Zrobiło się ciemno, na ogromnym wzgórzu zamek św. Jerzego, gdzie Vasco da Gama omawiał z królem swoją wyprawę do Indii. Obok mknął tramwaj linii 28, malutki żółty wagonik pełen ludzi – symbol Lizbony, też mamy w planie. Potem kolacja w jakiejś malutkiej knajpeczce domowej, polecanej przez Tripadvisor, piwo „imperial”, czyli lane – orzeźwiające, Sagres, reklamowane już na lotnisku. Jędruś powiedział, że smakuje jak dawny Leżajsk. W metro i do domu. Umęczeni wędrowcy mówią „bo noit”.

Ps. Pomarańcze im brzydszą skórkę mają, tym słodsze i soczystsze. Pyszne!!!

Dzień kolejny – piątek. 27 lipca

W naszym akustycznym „apartment” samochody parkowały tuż przy mojej głowie, telefonu nie odbierałam, bo to nie mój dzwonek dzwonił, trochę się przeraziłam, jak ktoś wkładał klucze do drzwi i je otwierał , ale okazało się, że nie nasze. No przecież bez przesady, to tylko tydzień. W środku naprawdę porządnie, co prawda jedyne okno z matowymi szybami w drzwiach wejściowych i maleństwo w kabinie prysznicowej, ale musimy je przymykać, bo wychodzi wprost na chodnik na wysokości kolan przechodniów, i widać nie tylko nasze ablucje, ale i to, co jeszcze kiedyś pokazywałabym z chęcią. Apartament wprost z ulicy, otwiera się drzwi, trzy schodeczki w dół i „dwa pokoiki” z łazienką w kuchni dobrze wyposażonej. Tak, tak, w kuchni. Ale za to jakie łoże! Pół kuchni zajmuje – ja z Mamusią tutaj, Andrzej we wnęce z szafą na piętrowym. O! coś właśnie spadło mi z hukiem na głowę, ale nie przekroczyło sufitu.

Wczoraj błądząc po zaułkach i uliczkach Alfamy widzieliśmy wolno sobie żyjące karaluchy jak byki, nad głowami rozwieszone pranie, knajpeczki na trzy stoliki na zewnątrz, tubylcy pijący ostatnią „kawusię”. Czas zatrzymany w leniwym krajobrazie, nic się nie zmienia u podnóża zamku św. Jerzego.

20.36  Nareszcie po całym „globtroterowaniu” w „domu”. Ponad 13 kilometrów w górę, w dół, i nazad i spowrotem. Zaczęło się niewinnie, autobusem 737 na Plac Figowy, stamtąd wąziutką uliczką na Rossio, główny plac miasta, z którego prowadzi Rua Augusta pod Łuk Triumfalny

– deptak z kawiarniami i wszechobecnymi pastelariami – cukierniami, gdzie jada się śniadania, pije pyszną kawusię i obżera ciastkami, jak z bajki.


Wszędzie te babeczki z ciasta francuskiego z kremem budyniowym o leciutkiej nucie cynamonu - te pierwsze, prawdziwe i jedyne w Belem. Ale to dopiero w poniedziałek, dotrzemy i tam. Przeszliśmy triumfalnie pod Łukiem, potem ogromny Plac do Comercio, na nim ogromny konny posąg króla Jana I Dobrego, ojca Henryka Żeglarza, i już brzeg Tagu, który tu wpada do oceanu. Babcia pozbierała muszelki, zobaczyliśmy w całej okazałości słynny most – kolejny symbol Lizbony, chociaż taki sam jest symbolem San Francisco, a daleko na wzgórzu figura Jezusa, jako żywo z Rio de Janeiro. To mnie nie zachwyca.

Podeszliśmy pod windę Santa Justa, wg. projektu ucznia Gustawa Eiffla, otwartą w 1902 roku. Stalowy dziwoląg, jak ażurowa chatka na kurzej stópce, wciśnięta pomiędzy regularny ciąg kamienic starszych od niej o ponad sto lat. Na jej górze taras widokowy – żeby wjechać, trzeba czekać w kolejce godzinę. To taka głupia to ja już nie jestem. Przecież dużo wyżej jest Zamek św. Jerzego, który dzisiaj będziemy zdobywać.  

Ale najpierw kawusia w Café Gelo, jednej z najstarszych tu kawiarni – z 1890. Była niegdyś miejscem spotkań opozycji, wybitnych pisarzy i poetów związanych z surrealizmem. Czyli jesteśmy na swoim miejscu jako opozycja. My z Babcią cappuccino, Andrzej espresso zwane tutaj „bica”, i ciasteczka na „spróbunek”. Obok Teatr Narodowy. Otwarty w 1846 roku – a mój Teatr dumny, że ma w tym roku 125 – wybudowany na miejscu pałacu inkwizycji, który…spłonął. No tak, kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Chociaż to chyba jakieś ogniste miejsce, bo i ten teatr spłonął 1964 i trzeba go było odtworzyć. To może idźmy jak najdalej od tego miejsca. Zaraz za rogiem dworzec Rossio, z którego co chwilę odchodzą pociągi do Sintry – też w planie. Obok art deco, kinoteatr Eden, kiedyś jedno z najstarszych lizbońskich kin. Jędrek stwierdził, że podobny do jakiegoś socjalistycznego radzieckiego budynku. Mnie raczej kojarzy się z niemieckim neorealizmem z lat 30-ych.



 Weszliśmy do kościoła św. Dominika – zatkało mnie. Zbudowany w XIII wieku, potem zniszczony przez trzęsienie ziemi w 1755, a w 1959 strawiony przez wielki pożar. Jasnoczerwony, niezwykle szeroki, z rzędem kolumn po obu stronach, w różnym stopniu wygryzionych przez ogień, osmolonych i spękanych. Trwają tak na świadectwo, po wsze czasy schorowane, z bliznami dźwigając piękne nowe sklepienie koloru płomieni. Pomiędzy nimi wnęki płytkich naw tego samego koloru. Wrażenie nieprawdopodobne, jakiś w tym ból – połączenie różnych odcieni szarości i osmolonej czerni z kolorem ochry. Ogrom tragedii zamknięty w kamiennej bańce.



 Nie ma chyba drugiego takiego miejsca na świecie. Busem wyjechaliśmy pod zamek św. Jerzego, królujący nad okolicą, przez setki lat strzegący tego miejsca od strony lądu i morza. Z flanków i wież kamiennych widać chyba Polskę. Wawel przy tym jest małym zameczkiem na rubieżach świata, gdzie już tylko potwory i spółka. Ten dzisiejszy – same mury, strome schody, wąziutkie platformy, armaty, przesmyki, łuki, studnie i Babcia Izia, która zamek zdobyła wzbudzając u turystów z całego świata zdumienie. Po ostatnich schodach na najwyższą wieżę wspinała się, czym tam miała, na czterech łapach. Popłakałam się ze śmiechu. Zawzięta cholera! Dumna powiedziała- najwyższa flanka zdobyta!



A na terenach zielonych pawie, na dachach, na drzewach, jak u nas gołębie. Szukają…nie, nie, żebrzą jedzenie od turystów, pasą się, jak kury. Jak to było? Durny, jak paw?



Zaszliśmy w dół zaniedbaną siatką uliczek ”z górki na pazurki”. Wreszcie można uzupełnić kalorie w restauracji polecanej przez Tripadvisor – właściciel Valdemar, gospodarz witający gości, dowcipny, wszechobecny, po chwili czuliśmy się jak u wujka na imieninach. Tylko parę stolików, gotuje żona, pomaga syn. Zamówiliśmy tego słynnego dorsza, który tu jest podstawą kuchni – nie za wykwintny, bez przypraw, z paroma płatkami czosnku, nawet nie słony, ziemniaki prosto z wody i cieciorka. Proste smaki. Valdemar podpowiedział, żeby polać oliwą, paroma kroplami octu i posypać pieprzem, i że do tego nie pije się piwa, jak my, tylko zielone wino, które dopełnia smaku – przyniósł do degustacji – rzeczywiście, miał rację. Potem jeszcze spróbowaliśmy niebieskiego – naprawdę niebieskie! Z leśnych jagód! Na koniec, na trawienie, co oferują tu na każdym kroku – Ginja, rodzaj wiśniówki, zresztą bardzo podobna w smaku do mojej. Wydawała się lekka, a jednak ścięła nas z nóg. Valdemar – rzadkie imię, w Lizbonie jest dwóch podobno, opowiadał o swojej 3-letniej córeczce, jego księżniczce, której zdjęcia wszędzie na ścianach, no mówiłam, że jak u cioci na imieninach. Trzeba się pożegnać. Lekko chwiejnym krokiem podążyliśmy do metra – za dużo tego dobrego, ale przecież po to są podróże, jak chłonąć, to wszystko! Jakież było nasze zdumienie, kiedy tuż przy domu 6 stacji metra z przesiadką dalej spotkaliśmy syna Valdemara z malutką księżniczką. Okazało się, że jesteśmy sąsiadami. No! To już nie jesteśmy turystami! Jesteśmy znajomymi mieszkańców! Przypadek? Nie sądzę!

Szybka kawka czy herbatka i biegiem na pobliską górę z widokiem po Indie, żeby obejrzeć całkowite zaćmienie księżyca. Następne będzie dopiero za 105 lat, to nie wiem, czy będziemy wtedy w Lizbonie. To dopiero wydarzenie! Ludzi tłumy! Taka mała integracja – nie znamy się, a jesteśmy z tego samego powodu, podekscytowani wymieniamy wrażenia. To jest właśni Wspólnota! Nawet nie wiedzieliśmy, że za tymi paroma wysokimi blokami koło nas jest piękny stary kościół z platformą widokową, sceneria wymarzona na takie okazje. Pewnie stalibyśmy zauroczeni jak wampiry wpatrując się w tę lekko różową kulę coraz bardziej nabierającą światła, gdyby nie chłód, który zagonił nas do domu. Wracaliśmy w dół na napiętych mięśniach dziwiąc się, że te ogromne bloki nie ześlizgują się ze stromizn uliczek, jakbym miała tam mieszkanie ciągle by mi się wydawało, że zjeżdżam.

Zmęczona jestem dziś okrutnie, może to ten księżyc? A może ten dorsz nijaki?

W czasach wielkich odkryć geograficznych żeglarze łowili w oceanach różne stwory. Żeby się nimi pochwalić na stołach Portugalii musieli się nagłowić, jak je zakonserwować. Tylko jeden potwór sprawdził się w doświadczeniach – to dorsz atlantycki, którego płaty zasolone trafiły pod strzechy i są teraz w każdym sklepie, cała Lizbona tak „pachnie”. Moczy się je wcześniej w wodzie z mlekiem parokrotnie i na stół posypany czosnkiem. Trochę, jak z formaliny. A w sklepach powiązane hałdy tych płatów wyglądają trochę, jak drewno do kominka.



Ludzie tu mili, otwarci, pomocni. W autobusie, sklepie, kawiarni cały czas rozmowy jak między dobrymi znajomymi. I tym się różnimy niestety. Ta…. Powtarzam się - podróże kształcą, ale tylko wykształconych, dawno na to wpadłam.

28 lipca, sobota

Rano na zakupy do pobliskiej piekarnio-cukierni, gdzie ludzie wpadają na brico na stojąco, żeby sprawić sobie przyjemny dzień i do obowiązków.

Godzina 11.15

Żółty tramwaj 28 w wersji szczątkowej mamy zaliczony, bo 4 przystanki podjechaliśmy nim do początkowego M. Moniz, żeby w ogromnej kolejce czekać na podróż po krętych, śliskich, wybrukowanych uliczkach, stromych niebywale, obok najpiękniejszych zabytków. Wagonik jak stary tramwaj krakowski, drewniany w środku, tylko trochę krótszy. Pisałam o tutejszych ludziach. Na torach przed nami stanął samochód osobowy, a ludzie nieśpiesznie próbowali tam upchnąć lodówkę. Motorniczy stanął, nie wrzeszczał, nie krzyczał, nie przeklinał – po prostu rozumiał. Anglojęzyczni oburzeni, robili miny, sapali, ciekawe dlaczego, bo przecież są turystami i nigdzie się nie śpieszą, a Lizbończycy zaczęli rozmowy i śmiechy. Po co się denerwować – przecież jakoś tę lodówkę muszą przewieźć. Wreszcie się udało! Jeszcze związać bagażnik, uśmiech, obrigado i rozjechaliśmy się w różne strony. W Polsce już by nie żył.

15.41 – Wreszcie nasza kolej, przed nami odjechało 6 składów, dopiero do 7. się załapaliśmy – cały świat chce. Mieliśmy szczęście, ze przed nami cały czas jechał poprzedni, do którego  po drodze wsiadali turyści, a nasz za nimi jechał pusty prawie, takiego jeszcze nie widziałam, w innych wszyscy, jak sardynki w puszce – mamy szczęście.



Nie chcę wiedzieć co by było, gdyby się hamulce zepsuły.  Teraz wiem, dlaczego te wagoniki takie krótkie – dłuższe nie wygięłyby się przecież na zakrętach! Niektóre uliczki tak wąskie, że dotyka się ściany kamieniczek. Można by nawet ukraść sobie coś z wystawy! Dojechaliśmy do stacji końcowej pod cmentarz.

- Proszę wysiadać! – owszem, tramwaj wraca, ale trzeba znowu stanąć w kolejce, krótszej tym razem, uiścić stosowną opłatę. Dobrze, że mamy karty viva viagem, bo na nie jest duża zniżka, ale….cóż, właśnie nam się wyładowały, a doładować można tylko na stacjach metra. Ale przecież my turyści!!! No to na piechotę. Po drodze piękny Park Estral, a za nim coraz stromiej, Babcia Izia dzielnie się wspina mimo wieku, a końca nie widać. Idziemy wzdłuż linii 28, nie da się zabłądzić. Po drodze kupiłam prezent dla Ignacego na 1. Urodziny, 8 sierpnia – żółty tramwaj i czarny t-shirt  z …żółtym tramwajem. W zeszłym roku jak się rodził byliśmy we Francji – takie życie zwiedzacza świata.

Po wielu miesiącach, albo nawet latach w tym upale dotarliśmy wreszcie do płaskiego. Ale surwiwal.  Nieoceniony Jędruś znalazł na tripadviser najlepsze pasteis oprócz tych oryginalnych w Belem. Wstąpiliśmy na szybką kawę i gorącą chrupiącą babeczkę, na stojąco, a przed nami za szybą panowie już wylepiają foremki ciastem na następne, inni mieszają w ogromnym garze na ogniu krem. Smak niebiański! Niech się schowają wczorajsze w Cafe Gelo. Zapamiętajcie! Manteigaria! Wreszcie stacja metra, możemy doładować karty, ale już się nie opłaca jechać, bo doszliśmy do samego centrum. Pyszny łosoś z rusztu, po którym Jędruś wyruszył na lotnisko po samochód wypożyczony – wszak jutro Fatima i Porto!

A my z Mamusią do św. Antoniego, patrona małżeństw Zeszłyśmy do krypty w miejscu, gdzie się urodził św. Antoni z Lizbony. Chociaż wszyscy myślą, że z Padwy. To tutaj studiował w Coimbre – uniwersytet z 1290 roku, dopiero potem los rzucił go do Padwy gdzie zmarł w wieku 36 lat. Krypta pusta, uklękłyśmy na klęczniku, na którym modlił się JPII 12 maja 1982 roku w 750. rocznicę urodzin Antoniego ( dokładna data urodzenia to 15 sierpnia). To zawsze działa! Czujesz, jak przepływa przez ciebie historii. Zapaliłam świeczki w wielu intencjach, cisza, spokój, skupienie. Kiedy skończyłyśmy nagle zrobiła się bardzo długa kolejka, gwarno, ciasno. Nam się udała prywatna audiencja, cuda spotykają nas tu co krok, małe, bo małe, ale dobre i takie. Kupiłam śliczną ikonkę i obrazeczki dla Przyjaciół i ruszyłyśmy do Katedry tuż obok. No! I to jest Katedra!



XII wiek! Z kaplicą chrzcielną, gdzie był chrzczony Antoni. Cała w azulejos, które tu wszechobecne, nawet kamienice są nimi pokryte. Piękna ceramika.

A teraz siedzimy z Babcią na ławeczce na Rossio, popijamy sangrię z lodem na muscatelu, bo jest jeszcze czerwona na ginji, i czekamy na Jędrusia, który już zaparkował przy domu. Patrzymy na ruiny…no nie, na częściowe ruiny, ściany   bez dachu klasztoru Karmelitów z 1389 roku, przez długie lata największy w Lizbonie, aż przyszło słynne trzęsienie ziemi w 1755 roku, które zniszczyło kościół przylegający do klasztoru. Nigdy nie odbudowano jego dachu, żeby pozostał pomnikiem ogromnej tragedii, która jest do tej pory cezurą w historii tego miasta, zginęło wtedy 20 tys. ludzi.

Dołączył Jędruś, poszliśmy znowu w kierunku nieba, żeby zobaczyć ten symbol tragedii, a tu okazało się, że trud został wynagrodzony. Tuż przy kościele jest wejście na taras widokowy windy St. Justa. Po co czekać na dole w upale godzinę i na dodatek płacić, skoro to samo ma się przy odrobinie wysiłku. Widok zapiera dech.



Nawet udało się nam zrobić zdjęcie wnętrza kabiny windy – ekskluzywna, jak na Titanicu.

Dzień kończymy  kawą i piwem na Rossio. Rano musimy wstać bardzo wcześnie. A! Dostałam od Jędrusia piękną bransoletkę.

29 lipca, niedziela

Pobudka 6.10, śniadanie, kanapki i w drogę do Maryi. Po drodze Obidos, małe średniowieczne….Boże, co ja piszę! Jakie średniowieczne! Sprzed naszej ery! Zdobywane, podbijane na różne sposoby. Początek to 308 rok p.n.e. założone przez Celtów.

20.23   Siedzimy w Porto w „Amorino” tuż obok Igreja do Carmo, cały w azulejos – wizytówka Porto. Pijemy kawę, a ja próbuję choć trochę nadrobić dzisiejsze stracone pisanie. Już podjeżdżając do Obidos czułam, że to niemożliwe, nie do opisania, nie ma co mówić, no w ogóle słów brak. No to i zabrakło. Miasteczko zamknięte murami na szczycie góry, służebne zamkowi przywodzącemu na myśl mur chiński. Bez reklam, anten satelitarnych, o obostrzonym rygorze konserwatorskim.



Cisza, tak cenna w dzisiejszej cywilizacji.  Na krętej jak długi wąż uliczce wijącej się na samym grzbiecie góry domki sprzed tysiąca lat, chorągwie rycerskie zawieszone po obu stronach i nad, jak portiery przy drzwiach w komnatach, czerwone, chabrowe, ze złotożółtymi wzorami,



spomiędzy wyślizganego bruku przebija się przyroda wspinając się po białych ścianach krwistoczerwonymi i fioletowymi bugenvillami, figi, fikusy, nawet gdzieś się utrzymała ogromna pomarańcza. Gigantyczne pelargonie rozpychają skały.



Konkurują z nimi narożniki domów, czy pasy poziome w kolorze żółtym i indygo. Popukałam w ścianę, to nie scenografia, to wszystko prawdziwe.



Azulejos, albo całe ściany, albo „tylko” scenki czy wizerunki Świętych. Robin Hood byłby zachwycony, to jego świat i czasy! A może jeszcze wcześniej? Smok i królewna? Portugalia po horyzont. Wzgórza pokryte gdzieniegdzie drzewami, gdzieniegdzie przebija spalona ziemia. A jeszcze 500 lat temu to było rybackie miasteczko. Ocean obijał się o mury, w których do tej pory można zobaczyć haki do cumowania łodzi. Ginja wystawiona wszędzie, ta oryginalna „Ginja do Obidos”, którą piliśmy u Valdemara. Kupiliśmy, żeby się upić po dniu pełnym wrażeń, ale chyba przeceniliśmy swój możliwości, zmęczenie daje znać. Nagle czar prysł – zajechały autokary, wysypali się najeźdźcy z różnych dalekich krain depcząc nastrój i historię. Czas wracać do samochodu i do Nazare.



Najbardziej wysunięty na zachód cypel Europy. Zdjęliśmy buty i po czystym piasku, pomiędzy kolorowymi łodziami rybaków zeszliśmy szeroką plażą na brzeg. Huk coraz większy! Ale się rozkołysało! Raj dla serferów. Obserwowaliśmy wściekłego potwora, który zbierał się w sobie daleko od brzegu, nabierał prędkości, siły, powstawał coraz wyżej, wyżej, żeby z wysokości ocenić teren, opracować strategię, dosięgnąć te mrówki podane, jak na patelni. I kiedy zwijał się już w sobie ten brunatnozielony smok szykując się do skoku poprzednia fala wracając z niczym podcinała mu nogi. Przewracał się na pysk plując z wściekłości białą pianą. A my w bezpiecznej odległości  - bo a nuż tym razem się uda – obserwujemy te bezsilne starania. Czasami znajdzie się śmiałek gotów ujarzmić potwora, dosiada jego grzbietu i serfuje. Moglibyśmy tak godzinami oglądać te walkę, ale świat czeka! Po drodze do samochodu sklepy ze wszystkim z korka – parasole, portfele, plecaki, kartki, długopisy, zapalniczki, wachlarze i …BUTY! Nawet typu adidasy. Obniżka do 70 % - uległam. Przecież wiecie, że mam kota na tym punkcie. To chyba po dziadku Skalskim, który mówił, że ręce i buty zdradzają człowieka.

Celem teraz Fatima, to tam pielgrzymujemy. Uginam się pod prośbami moimi i moich Przyjaciół, a tu na Fb przybywa próśb. Zawieść nie można, tu chodzi o Nadzieję.

Na parkingu tysiące samochodów, autokarów pomiędzy drzewami oliwkowymi, wszystko spowite białym pyłem wzniecanym przez koła i wiatr. Jakby Biała Pani pokryła okolicę swoim białym płaszczem. To już nie ma nic wspólnego z tamtym krajobrazem, kiedy to pod starym dębem w wiejskim krajobrazie ukazał się trojgu dzieciom  Matka Boska. Trzeba się mocno skupić i zagłębić w modlitwie, żeby zobaczyć Ją w naszym sercu. Teren wygląda jak Pole Marsowe zamknięte z jednej strony ogromną białą bazyliką Matki Boskiej Różańcowej na wysokich schodach, z kolumnadą okalającą boki na wzór tej na Placu św. Piotra. Z drugiej strony ogromnego placu futurystyczna budowla – bazylika Trójcy Przenajświętszej budowana w latach 2004 – 07. Kamień węgielny pobłogosławił i ofiarował JPII – to fragment grobu św. Piotra z bazyliki watykańskiej, czwarty największy kościół świata pomieści 9000 wiernych. I gdzieś niepozornie z boku tej Pychy Kaplica Objawień. Pod zadaszeniem, pomiędzy ławami, na postumencie mała wiejska pobielona kapliczka, a przy niej figura Matki Boskiej. Tu miało miejsce pięć z sześciu objawień. Tu rósł dąb ostrolistny, który niegdyś był świadkiem, a potem padł ofiarą kolekcjonerów pamiątek, albo sprzedawców relikwii. Dlatego obok posadzony drugi, już bardzo pokaźnych rozmiarów – na wszelki wypadek ogrodzony.

Teraz czas na Modlitwę – jest za co dziękować, choćby to, że tu jesteśmy. Ale próśb jest więcej. Żeby o nikim nie zapomnieć, to przecież czyjeś życia. W bazylice mniejszej, tej starszej, groby – po lewej stronie Łucji i Hiacynty, po prawej Franciszka. Skromne płyty z białego marmuru. Czy przesłania Marki Boskiej były po to, żeby zrobić na nich interes? Trochę tu lepiej niż w Lourdes, ale ogrom koszmarków powala. Komu potrzebne półnaturalnej wielkości figury gipsowe tych dzieci, odmalowane jak krasnale ogrodowe. Oto człowiek.

Matko Boska, spójrz na nas łaskawie, czeka nas Porto, 180 km.

Już po południu. To ja myślałam, że to jakieś małe portowe miasteczko, albo wioska rybacka, a tu drugie co do wielkości miasto po Lizbonie, z uniwersytetem, mostem przewieszonym nad rzeką, łączącym dwie skały, na jednej zamek, na drugiej kościół. A że most wykonany przez ucznia Eiffla, to wygląda jak wieża Eiffla, tyle że w poziomie. Na pierwszym poziomie jeżdżą samochody, po wąziutkich metalowych chodnikach można się przecisnąć na drugą stronę, a wysoko, gdzieś w chmurach, hen nad głowami drugi poziom, świetny punkt widokowy dla turystów. Na nabrzeżu cały świat, to prawdziwa Portugalia. Kamieniczki różnej wysokości, szerokości, stylu, brudne, czyste, kolorowe rozpychają się między sobą, bo ciasno, zapierają się mocno, żeby te szeregi za nimi ześlizgując się z wysokiej skały nie zepchnęły ich do morza. Poszliśmy na drżących nogach na Plac do Lizboa do Amorino – kawa genialna, obok kościół do Carmo na placyku z palmą, naprzeciwko Uniwersytet, ściany pokryte azulejos – nimi opowiadają tu całe historie, modlą się nimi.



Żegnając się obeszliśmy plac dookoła, żeby zachwycić się neogotycką kamieniczką z najpiękniejszą na świecie księgarnią. To ona inspirowała J.K. Rowling przy Harrym Potterze – toż to Hogwart! Z wielkimi krętymi czerwonymi schodami w każdym kierunku. Z nosem przyklejonym do szyby żałowaliśmy, że już za późno na zwiedzanie, a nie znaliśmy zaklęcia na otwarcie drzwi. Nastała noc tajemna. Podeptaliśmy smutni w kierunku parkingu, ale los nam wynagrodził budynkiem Dworca Głównego – dech zaparło, centrum miasta, góra, 4 perony, jeden dla metra, to tak pociągi po górach dolinach mogą? Ciekawe, czy rzeki też tu płyną pod górkę. Epoka stali – rzeźbione podpory secesyjnego dachu nad peronami, metalowe koronki, a bogactwo azulejos na ścianach wewnętrznych przywołują na myśl  - rozmiarem też Casino w Monte Carlo. Nasz krakowski dworzec wiele razy mniejszy, ale można by było zrobić z niego perełkę. Biedniejszy, galicyjski, ale dlaczego taki opuszczony? Dlaczego nie wiemy, jak go wykorzystać, poprawić, upiększyć, a zatem czerpać zyski, skoro już mamy turystów. Tu wiedzą, co zaoferować turystom, na pewno nie opicie się piwem i sikanie po bramach. Chociaż wczoraj na naszych oczach jeden pijany idiota skoczył z tego mostu w chmurach do rzeki o rwącym nurcie i statkach pływających stadami, czym wywołał aplauz stojących na moście kolegów. A tam przecież skały. Musiał mieć dobrego Anioła Stróża. No chyba, że był z Anglii – piszę to na podstawie pomysłów Anglików w Krakowie, rozumu jak na lekarstwo.

Do domu wróciliśmy o 1-ej w nocy, na liczniku 750 km. Ale jak tu sobie odmówić.

30 lipca, poniedziałek, rocznica śmierci Teściów

Połykamy te dni żarłocznie, zachłannie – trawić będziemy później. Chcemy się najeść do syta. Jeszcze tylko parę dni, jak najwięcej świata. Od małego uciekałam z domu przed siebie, nie dbając o kierunek, tak, jak stałam. Nawet przez lufcik, kiedy Babcia zamykała przede mną drzwi do Przygody.

19.40. Mamy Dzień Świni, możemy robić co chcemy, albo nie robić, czego nie chcemy. Los postanowił za nas, że dzisiaj odpoczynek. Należy nam się po wczorajszym szaleństwie. Łazimy, jak muchy w miodzie, lenistwo? Śniadanie byle jakie, pranie, pisanie. Jędruś na lotnisko odwiózł wypożyczony samochód, po drodze wyrzucił nas przy wielkich zielonych pastwiskach, gdzie zła się nie ulękniemy, bo samo centrum po obu stronach głównej ulicy. Z jednej strony Uniwersytet Techniczny, z drugiej kaskady wody spływały z betonowej góry, jak z jakiejś tamy. Sił w tym upale starczyło nam tylko na lekkie pasienie się na ławeczkach w cieniu, potem ledwo ledwo jak przez pustynię szukać oazy w Metrze, które dowiozło nas do Tramwaju 15, który tłumy turystów zawozi do Belem, obowiązkowa dzielnica!!!! Wysiedliśmy przy pomniku Vasco da Gamy – stąd przecież wypływał na swoje wyprawy, bardziej udane od naszej, bo okazało się ze w poniedziałek wszystko zamknięte, czego wcześniej nie sprawdziłam w moim cudownym przewodniku. No i dobrze, bo Dzień Świni i nie chce nam się zwiedzać w tym żarze lejącym się z nieba. Za to dzięki temu małe tłumy w słynnej od 1837 roku Antiga confeitaria de Belém, serwującej najlepsze, te prawdziwe pasties de nata. Tłumy małe, ale jednak tłumy, no powiedzmy „tłumiki”. Przecież to obowiązkowy punkt poznawania Lizbony. Udało nam się wywalczyć stolik w labiryncie salek wyłożonych oczywiście azulejos, tuż przy szybie odgradzającej nas od niewolniczej pracy kilkunastu cukierników, którzy w pocie czoła pieką 30 tysięcy babeczek dziennie, żeby zaspokoić wybrednych turystów. Najlepiej smakują gorące prosto z pieca.



Niespiesznie drogą wiodącą pod czerwonym wiszącym mostem wróciliśmy autobusem na Plaza de Comercio i pozwoliliśmy sobie na zagubienie w uliczkach Alfamy. To jest w Lizbonie najpiękniejsze, że ma miejsca tajemne. I tak natknęliśmy się na opisywany w przewodnikach Dom Kolców, którego fasadę pokrywają kamienne stożki w kształcie diamentów, potem Chafariz  D'el Rei, pierwszą publiczną studnię Lizbony z XIII wieku zachowaną do dziś. Biała kamienna fasada powstała w 1854 roku – było na niej 9 kranów – każdy dla innej grupy społecznej. Teraz już nieczynna, kranów nie ma, grupy społeczne się przemieszały, ale piękno architektury pozostało, gdzieniegdzie płaskorzeźby, a nad nimi różnorodność kwitnących krzewów nasyconych kolorami Południa. Trochę trzeba było się powspinać schodkami w przesmykach między domami, ale znaleźliśmy restaurację z delikatną pieczoną ośmiornicą, pastą z krewetek w bułce i zielonym winem, które jest białe, zbliżone smakiem do proseco. Na lekkim rauszu wróciliśmy do domu trochę marznąc po drodze. Dziwny klimat – słońce piecze, spala, ledwo się schowa a już 10 stopni mniej, a wieczorem chłodno.

Do tej pory płytki ceramiczne kojarzyły mi się wyłącznie z wnętrzami a tu prawie każda fasada kamienicy z płytek. Różne wzory, kolory, faktury, jakby ktoś kamienice wywrócił na drugą stronę, metką na zewnątrz.

31 lipca, wtorek, godzina 22.00

W Polsce upały, burze, a tu dzisiaj zmarzliśmy jak w październiku. No i oczywiście boli mnie głowa, dotarliśmy do domu, wzięłam tabletkę, nie chce mi się pisać – bunt na pokładzie.

22.38

No, przeszło. Mogę pisać, choć nie jestem dzisiaj przy wenie twórczej.

Dzisiaj Sintra. Pociągiem ze stylowego dworca Rossio pół godziny i wysiadamy w mieście parku? Ogrodzie botanicznym? Gęsta, nasycona zieleń na okolicznych wzgórzach skrywa bajkowe budowle jak z eposów rycerskich. Można się ich tylko domyśleć po wystających gdzieniegdzie kolorowych wieżyczkach. Tylko jeden zamek jak na patelni – zamek Maurów, nie chowa się, stoi na straży szczerząc zęby flanków, odstrasza kamiennym wyglądem. Poszliśmy do centrum Sintry krętą drogą ograniczoną niskim półokrągłym wielowiekowym murem, gdyby go nie było wszyscy turyści pospadaliby jak gruszki dojrzałe prosto w zieloną przepaść.  Pierwszy na trasie Palaco Nationale – 8.5 euro od osoby,  dawna letnia rezydencja króla Portugalii, średniowieczny, czyli młody jak na to miejsce, bo pierwsze budowle były tutaj już za Maurów. Bogato wyposażony: fotele, kanapy pokryte skórą w piękne wzory, kurdybany we wszystkich salach, drewniane sklepienia w kształcie wieka od trumny, malowane w łabędzie, sroki, kwiaty, aż nas szyja i głowa rozbolały od patrzenia w górę. Czasu coraz mniej, Jędruś zdobył taxi – ma ewidentnie układ z Aniołem Stróżem – i wyjechaliśmy na „Mon Everest” – Mama by tam nie weszła. Chwilami byłam pewna, że tylko dlatego nie ześlizgujemy się, bo chyba mamy łańcuchy na kołach. Pałac Narodowy Da Palma – żółto-pomarańczowo- fioletowo-niebieski, w 2015 uznany za najpiękniejszy pałac świata.


Z tego najwyższego wzgórza w Sintrze niegdyś ujrzeli Vasco da Gamę wracającego z zaświatów. Architektura z połowy XIX wieku – coś pomiędzy Harrym Potterem a Casa Batlló  Gaudiego. Król Ferdynand II Koburg zdecydował o takim kształcie – eklektyzm, styl neogotycki, neoromański, neomanueliński, itd. Można się zgubić lub schować. Chyba go nikt nigdy do końca nie rozpracował. Wyobrażam sobie te schadzki potajemne kochanków i szpiegów. Można by tu umieścić akcję niejednego kryminału. Wyczuwam gdzieś lochy i tajne przejścia. Bogactwo wielkie, witraże, ołtarz z alabastru. E, co ja będę pisać, wszystko jest w internecie. Tylko wrażeń nie ma i radości poznania.

Wróciliśmy zmęczeni, zmarznięci, jeszcze po drodze owoce morza i do spania.

1 sierpnia, środa, Rocznica Powstania Warszawskiego – pamiętamy.

Jędruś rano wyruszył obiegać Lizbonę, a my z Mamusią po prasówce z IPadem spokojnym krokiem i metrem na Rossio i de Chiado. Kiedy przeglądałam w Krakowie przewodniki byłam poważnie zaniepokojona ilością zabytków i kultowych miejsc do obejrzenia w ogromnej ilości dzielnic. Na miejscu okazało się, że te wszystkie dzielnice są w centrum, za wyjątkiem Belem. Po jednej stronie uliczki Baixa, po drugiej Chiado ( Sziado), dwie uliczki dalej Alfana, Beno Alto. Parę dni wystarczyło, żebyśmy sobie to miejsce ujarzmili. Jeździmy metrem, tramwajem, autobusem, nawet taxi, wiemy, gdzie zjeść, gdzie wypić i co. Dzisiaj na początek Cappuccino z pasteis w Cafe Brasileira z 1905 roku, niegdyś sklep z artykułami przywożonymi z dalekiej Brazylii. Potem wstawiono stoliki i zaczęli tu bywać znani i nieznani artyści, którzy ozdabiali wnętrze obrazami. Z czasem nieznani stali się znani i sławni, obrazy wylądowały w muzeum, kawiarnia stał się słynna, a przy stolikach siedzi z nami na wieki najbardziej znany portugalski poeta Fernando Pessoa pijąc nieśmiertelną kawę. A prochy jego oczywiście w Belem w klasztorze Hieronimitów.

Przepraszam, że napiszę teraz o wizycie w toalecie, ale czasami zdarzy się coś drobnego, niepozornego a opisującego w mgnieniu oka wieki historii. Toalety sprzątała czarnoskóra Pani, starsza, umęczona i cichutko śpiewała pięknie czarnym aksamitnym głosem  jakąś tęskną pieśń, która płynęła razem z krwią pokoleń. Może mówiła o dalekim świecie za morzem, gdzie żyją biali dobrzy ludzie aniołom podobni, gdzie jest raj, i gdy tam wreszcie uda im się dostać będą żyć szczęśliwie, poważani i nareszcie równi i wolni.  Tak mi się smutno i wstyd zrobiło, uchyliłam czoła przed pogodzeniem, pokorą i mimo wszystko szlachetnością i klasą.

Z pobliskiej stacji metra wyłonił się Jędruś. Jesteśmy gotowi powtórnie na Belem. Pod klasztorem Hieronimitów ogromna kolejka na wielkim kamiennym placu w pełnym słońcu upalnego lata. No nie! Może do Tore de Belem będzie mniejsza, albo chociaż w cieniu. Podjechaliśmy dwa przystanki tramwajem. Ani mniejsza, ani w cieniu. Nie odpuścimy, tym bardziej, że Mamusia zawzięcie wytrwała, a ja mam wreszcie czas na pisanie na bieżąco.


Jak nie zwiedzić wieży, w której siedział generał Józef Bem, niegdyś stała daleko w wodzie, teraz prowadzi do niej mały drewniany most. Obejrzałam się za siebie. E, chyba mostek. Byliśmy tuż-tuż wejścia, kiedy zostało nam przed nosem zamknięte na jakieś 45 minut. Zajęliśmy się obserwacją ryb i krabów, które odpływ odciął od morza, ale staliśmy tak długo, że wreszcie przypłynął przypływ. No wreszcie, kupiliśmy od razu bilety do klasztoru Hieronimitów, żeby tam nie stać. Powinniśmy byli w ogóle kupić bilety przez internet, bo są dwie kolejki, ta internetowa idzie szybko. Ot, człowiek się uczy.

Niezła ta wieża. Na dole w zaduchu i parnocie cele dla więźniów, chyba musieli tu klęczeć, bo przecież nie mieli po 1,4 m. Z każdej strony widać widnokrąg, można Odysa wypatrzeć, a z wysokiego tarasu 93 wyślizgane stopnie kamienne, wąziutkie, kręte prowadzące na wieżę i flanki i w każdym rogu jeszcze dodatkowa wieżyczka w wieży, okrąglutka z kamienną ławeczką dla obserwatora.

16.16 Siedzimy na trawie pod drzewem, 33 stopnie w cieniu. Jędruś poszedł zdobyć jakąś strawę. O! Wrócił. Dołączyły do nas wróbelki, dopominające się swojej części. Stały z otwartymi dziubkami tuż przy nas patrząc błagalnym wzrokiem. Nakarmiliśmy stworzenia boże i ruszyliśmy dalej do klasztoru, ten kawałek drogi w pełnym słońcu nas przerażał. Naprawdę bałam się o Mamusię, o siebie zresztą też.  Surwiwal.

Gigantyczna budowla z gigantycznymi krużgankami, koronki z białego wapienia – styl manueliński, który wprowadził oczywiście król Manuel w 1501 roku, przebogate zdobienia, kolumny, rozety, mastwerki, westwerki, ażury. Kościół z kopułą jak bazylika św. Piotra. Chwała Bogu wielkie trzęsienie ziemi oszczędziło to dzieło sztuki architektonicznej. Ucierpiała tylko balustrada od chóru. Po lewej stronie od wejścia grobowiec Vasco da Gamy.



Stałam zadumiona. Nigdy nie myślałam, że będę miała to szczęście zawitać tu, zafascynowana podróżami i podbojami morskimi – oczywiście wolałam te pokojowe. Połykałam książki na ten temat. I proszę, ostatni tydzień był pod znakiem Wielkiego Żeglarza. Na krużgankach grób Fernando Pessoi. Zobaczyłam wszystko, co chciałam, czuję się usatysfakcjonowana. Jędruś znowu znalazł wykwintne jedzenie, jeszcze tylko prezenty i plan wykonany. Polubiłam Portugalię mimo upału, pustostanów w ogromnej ilości, śmieci na ulicach, czuję się tutaj swobodniej niż w Barcelonie. Może dlatego, że jest mniej burgois, trochę jak różnica między Krakowem a Warszawą. Żal wyjeżdżać.

Powoli zaczęliśmy się pakować, ale jeszcze poszłam z Jędrkiem na spacer przez uliczki w tę ciepłą ostatnią noc. Kawiarnie, bary otwarte, ale to już nie te dla turystów, takie „wojskie” ,z „mojej ulicy”. Niesamowite, tydzień nie miałam żadnego egzemplarza w ręce, da się. Mózg odpoczął, a czeka mnie we wrześniu Festiwal w Nitrze z „Moją walką”  Michała Borczucha, a dzisiaj Lucynka przesłała maila, że dostaliśmy zaproszenie do Chile między 3-20 stycznia z „Czarnymi papugami”. Będzie co pisać.

2 sierpnia, czwartek

Siedzimy na lotnisku. Na zewnątrz upał 39 stopni. Lizbona tak się w nas zakochała, że przytrzymała nas na lotnisku kolejne dwie godziny. Szyny się temu samolotu wygły? Sięgnęliśmy w takim razie po tutejsze piwo, w którym zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia i łyku. Najdziwniejsze, że Babcia Izia daje radę, a tu osiągnęła mistrzostwo, upały, teren góra-dół, śliska kostka! Ciekawe, gdzie nas poniesie w przyszłym roku, bo oczywiście jak Pan Bóg da doczekać ruszymy w następnym kierunku.

Myślałam, że zakończyliśmy przygodę. Otóż nie, Ryanair zafundował nam kolejny surwiwal  na koniec. Godzinę przed wyznaczoną już opóźnioną godziną odlotu odprawili nas za gate do wąskiego betonowego korytarza, gdzie mało się nie ugotowaliśmy. Nie było czym oddychać. Kiedy już byliśmy blisko śmierci cofnęli nas do poczekalni. Samolot ma awarię, czekamy kolejną godzinę i nie wiadomo, co dalej.

Wreszcie oddali nas Polsce.

Lidia Bogaczówna, wiecznie otwarta na inności.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wstydliwa Tajemnica Rodzinna

Adaś hrabia Tarnowski

BUTY